rozmowy
iwonickie
01
PANIE, TO DLACZEGO ZA MIESZKA I NIE POWSTAŁY U NAS PIRAMIDY?

Dzisiaj, 7 marca AD 2019 po obiedzie, gościłem u siebie prawie 85-letniego pana Henryka Pelca, podróżnika, autora chyba trzech wydanych prywatnie książek, mieszkańca Przeworska. Na wizytówce czytamy: „Fundator”, a po lewej stronie PRZEWORSKI INKUBATOR INNOWACYJNOŚCI – FUNDACJA NA RZECZ ROZWOJU REGIONU. Podkreślone to jest ilustracją w postaci zielonego słonia ze wzniesioną do góry trąbą zakończoną strzałką (między nogami widnieje biała kopuła jakiejś budowli).
A wszystko zaczęło się tak. Przed tygodniem wracałem z górek i na wysokości dawnej „Barbórki” podbiegł do mnie starszy pan z pałającymi oczami i zakrzyknął pytająco: „Pan Roszkowski, prawda?!”. Poznał mnie po stroju, bo pani Magda – właścicielka Biura Turystycznego „Omnibus” w Iwoniczu-Zdroju – opowiada oprowadzanym przez siebie kuracjuszom, jak wygląda „pan pisarz”. Chciał mi koniecznie pokazać płytę CD ze swoją najnowszą książką. „Też byłem nad Bajkałem” dodał zachęcająco.
Okazało się, że pan Henryk przebywa na kuracji w „Sanvicie”, gdzie jadam obiady i gdzie wczoraj miałem spotkanie jako autor pierwszej w dziejach Uzdrowiska książki o tutejszym życiu kuracyjnym. Wśród książek rozłożonych przeze mnie na stole znalazł się też przypadkowo mój tomik wierszy
Porozmawiajmy o miłości. Pan Henryk przyszedł jako pierwszy, a po spotkaniu zakupił ku memu zaskoczeniu tylko tę książeczkę i poprosił o dedykację dla siebie, dodając, że sam też pisze wiersze, tak jak jego śp. ojciec, autor słów do aktualnego Hymnu PTTK:

Łąki jak piękne dywany,
Kwiatami przyroda je tka,
Ten piękny, nasz kraj ukochany,
Zwiedzisz przez PTTK…


Zwrotek jest oczywiście znacznie więcej. Pan Henryk pisze podobnie. Na dzisiejsze spotkanie u mnie w „Zofiówce” przyprowadził elegancko ubraną panią, o urodzie dawno minionej, ale kiedyś niewątpliwie dużej. Ta pani przyszła wyłącznie dlatego, że jej tablet nie obsługuje płyt CD, a bardzo była zaciekawiona nową książką pana Henryka. Pan Henryk wyjął na wstępie duży arkusz różowego kartonu, na którym znajdował się napisany przez niego odręcznie, opatrzony ładnym pismem kaligraficznym z zawijasami, wiersz okolicznościowy (jutro Dzień Kobiet!) poświęcony przebywającym na tym samym turnusie w „Sanvicie” Uroczym i Zjawiskowo Pięknym Paniom. Widać, że pan Henryk terminował u swego ojca i odziedziczył po nim dar do rymowania. O moim tomiku nie wspomniał, być może od razu wyrzucił go do kosza, bo u mnie rymów niet. A u niego i „kwiatów kobierce”, i „przepełnione wdzięcznością serce” za cud istnienia owych turnusowych pań, grzeszących zazwyczaj urodą bardziej niż wątpliwą…
Ktoś pomyśli, że w moim iwonickim mieszkanku o powierzchni aż 18 m.kw. odbyło się spotkanie poetyckie, na którym doszło do ostrej wymiany zdań, związanej z próbą udowodnienia, że wiersz rymowany bije na głowę wiersz biały, bo ten pierwszy potrafi napisać tylko ktoś obdarzony niekłamaną weną poetycką, a ten drugi… Ok, spuśćmy zasłonę miłosierdzia na nędzne twory pseudo-poetyckie (pan Henryk uważa, że należy to słowo napisać z łącznikiem) zawarte w tomiku nabytym wczoraj w dobrej wierze przez pana Henryka, których autorem jestem niestety ja.

Przedtem wydawało mi się, że jestem człowiekiem w miarę renesansowym, ale dzisiaj przekonałem się, że stokroć bardziej był nim ojciec pana Henryka. Moglibyście się o tym przekonać, gdybyście w dniu 4 października 2016 roku znaleźli się w siedzibie Przeworskiego PTTK podczas odsłonięcia tablicy upamiętniającej rzeźbiarza Stanisława Pelca. Pan Henryk był autorem folderu wystawowego, w którym przedstawił w skrócie życiorys i dokonania twórcze swego ojca, naprawdę imponujące.
Najbardziej znane jego dzieła to ponad ośmiotonowy kamienny kartusz na wieży zegarowej Zamku Królewskiego w Warszawie o wymiarach 8,5×2,8 m, pomnik Chrystusa Króla na dziedzińcu Bazyliki Mniejszej pod wezwaniem św. Ducha w Przeworsku, pomnik poległych w czasie II wojny światowej pracowników Cukrowni Przeworsk, rekonstrukcja 7 marmurowych kominków w Sali Canaletta w Zamku Królewskim w Warszawie, aranżacje wnętrz w Ambasadzie Francuskiej w Warszawie, podobna aranżacja wnętrz Banku Gospodarstwa Krajowego w Warszawie, alabastrowe ołtarze w kościołach na Helu, w Dębowcu i Zabierzowie, Kolumny w Sali Tradycji Oręża Polskiego na Wawelu, Kolumny i Urny na Prochy z pól bitewnych II wojny światowej, kilka prac w Pałacu Kultury i Nauki w tym 6 dużych rzeźbionych ram w Sali Lustrzanej, Pomnik Wdzięczności Żołnierzom Armii Czerwonej w Parku w Przeworsku, grota Matki Boskiej przy wejściu do klasztoru ojców Bernardynów, kilka feretronów w wielu kościołach, alabastrowy świecznik do kościoła w Łopuszce Wielkiej, medalion św. Jana Pawła II, kiść winogrona z alabastru, zegary, płaskorzeźba na grobowcu Palejów na Cmentarzu Starym w Przeworsku i inne. Sporo rzeczy zaprojektował. Są to między innymi: dzwonnica na dziedzińcu klasztoru o.o. Bernardynów w Przeworsku i ambona do kościoła o.o. Bernardynów w Leżajsku.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że dziełem jego życia był dom wybudowany przy ulicy Wierzbowej o numerze ewidencyjnym 8. Od roku 1952, gdy powziął decyzję o jego wybudowaniu, przez 30 lat to był główny element jego życia. Poczynając od projektu, który sam wykonał, przez wykopy fundamentów, murowanie ścian, produkcję elementów stropowych, całą stolarkę, meble, kominek, sztukaterię gipsową wykonał sam z pomocą najbliższych członków rodziny. Dom, mimo swoich niewielkich gabarytów, ma w sobie coś z pałacyku, czy zamku. Położony nad Mleczką w ogrodzie pełnym wszystkich (rosnących w Polsce) gatunków drzew iglastych jest dobrym świadectwem Artystycznej Duszy Stanisława Pelca. Wewnątrz domu dziesiątki wykonanych przez niego rysunków, obrazów, rzeźb i mebli. O kunszcie rzeźbiarskim Stanisława Pelca zaświadcza przepiękna kolekcja licząca kilkanaście sztuk tarcz pod poroża. Wyrzeźbione w drzewie ogonki liści dębu mają grubość żywych liści. Jedynie nieco grubsze od żywych są wąsy kiści winogronowej wykonane z alabastru.

Pomnik Wdzięczności Żołnierzom Armii Czerwonej w Parku w Przeworsku jest właśnie demontowany, reszta prac Stanisława Pelca przetrwa i będzie świadczyć o jego ogromnej pracowitości i niewątpliwym talencie. Pan Henryk jest przekonany, że ich ród wywodzi się z wieku XVII i że jego przodek, rajtar szwedzki, syn Joachima
Joakim son, zdezerterował z armii króla Karola X, który w czasie potopu szwedzkiego w nocy 22/23 marca 1656 r. obozował pod Przeworskiem, a samo miasto złupił. Pan Henryk zaśmiał się, że w marcu nie tylko koty marcują, więc jego praprzodkini, powabna mieszczka z miasta Przeworsk, mogła zagiąć parol na chwackiego rajtara i wziąć go w małżeński jasyr.
Ta opowiastka była dla mnie dodatkowym bodźcem do odbycia dzisiejszego spotkania (wiadomo, że przez kilkadziesiąt lat zajmowałem się przekładami z literatury szwedzkiej), choć znając siebie wiedziałem, że nie zdzierżę i że to spotkanie zakończy się w niemiłych dla wszystkich okolicznościach – oburzona moim zachowaniem nobliwa dama wyszła pierwsza, nie mówiąc do widzenia, a pan Henryk wybiegł zaraz po niej, gdy tylko wyjąłem z laptopa płytę jego nowej książki. Zdołał tylko wyjąkać: „Nie miałem pojęcia, że aż tak różnimy się w poglądach”. Kąciki ust i ręce mu przy tym drżały, a ja dorzuciłem: „Proszę stworzyć sektę, wmówić tysiącom swoich wyznawców, że poglądy głoszone przez pana wszem wobec oraz w książkach są prawdami objawionymi, następnie 19 września wybranego przez pana roku podać im truciznę, po zażyciu której zabierze wasze zwłoki wezwany przez pana na chwilę przed skonaniem pojazd kosmiczny, żebyście mogli zmartwychwstać na planecie X krążącej wokół gwiazdy Y w konstelacji Alfa Omega Początek i Koniec”.
Otóż dzień wcześniej pan Henryk zapytał mnie, czy znam dokładną datę obchodzonej co roku przez Żydów całego świata rocznicy stworzenia świata. Wiedział tylko, że w tym roku będzie to już 5780 rocznica. Odparłem, że corocznie 19 września Żydzi obchodzą Nowy Rok – Rosz Haszana – kolejny rok wspomnianej przez niego rocznicy. Było mu to potrzebne do udowodnienia, że wszystko, co powstało na ziemi przed 5780 laty, mogło zostać stworzone wyłącznie przez przedstawicieli cywilizacji pozaziemskich!
„Och, panie pisarzu – strofowałem siebie w duchu, patrząc ze smutkiem, jak ledwo powłócząc nogami szedł pod moim oknem w kierunku „Sanvitu”. – Zawsze warto wysłuchać historii drugiego człowieka do końca, bo nawet jeśli nie uratujemy mu w ten sposób życia, to przynajmniej nie pozbawimy go samozadowolenia i dobrego samopoczucia". Dopiłem nalewkę na owocach wiśni, którą ich poczęstowałem, po czym postanowiłem to wszystko opisać, bo pan Henryk kilka dni temu powiedział, że „po coś się z panem spotkałem, nie ma przypadku”:

Wrócę do opowiedzenia przyczyn, dla których to nasze spotkanie, w założeniu co najmniej dwugodzinne, urwało się gwałtownie po niespełna 45 minutach. Po uruchomieniu płyty CD ukazała się najpierw mapa świata z naszkicowanymi przez pana Henryka liniami odbytych przez niego podróży. Po lewej stronie na samym krańcu zaznaczony był Sachalin, a wcześniej Bajkał (dwie osobne podróże, ta druga odbyta Koleją Transsyberyjską, również trzecią klasą, a ta pierwsza samolotem z Moskwy), a po prawej Kuba (do Ameryki Południowej pan Henryk miał zamiar dopiero dotrzeć, bo nie widać było żadnego zaznaczenia, ale na temat prekolumbijskich budowli sporo pisze w swojej nowej książce, jeszcze niewydanej). Europa Zachodnia była wręcz posiekana liniami. Gdybyż cele jego podróży i moich, dawnych, w jakikolwiek sposób się ze sobą pokrywały, byłoby co wspominać i o czym gadać. Niestety, pan Henryk wyruszał w drogę, żeby udowodnić sobie i tym, którym można zrobić wodę z mózgu, że nigdy nie było w naszym świecie żadnej cywilizacji o wysokim zaawansowaniu technicznym, że wszystkie zdumiewające dzieła rąk ludzkich były w istocie rzeczy tworami obcych cywilizacji pozaziemskich.
Uwaga: pan Henryk jest inżynierem chemikiem, specjalistą od materiałów wybuchowych, co najwidoczniej sprawia, że jego poglądy są aż tak eksplozyjne. Jako syn rzeźbiarza, od dziecka obeznany ze sztuką kamieniarską, uważa się za super specjalistę w dziedzinie wszystkiego, co związane jest z obróbką kamienia. Weźmy na przykład tajemnicze „bruzdy”, „koleiny”, a może „kanały” wyżłobione w skałach wapiennych na Malcie – ten rozdział polecił otworzyć jako pierwszy (tych rozdziałów było na oko ze trzydzieści). Przecinają one wyspę wzdłuż i w poprzek. Ciągną się równolegle parami, niczym koleiny. Te „ślady wozów” występują zarówno pojedynczo, jak i grupami. Zbliżają się do siebie, przebiegają rzędami równolegle do siebie albo przecinają się pod różnymi kątami. Często znikają i ponownie pojawiają się nieco dalej. Niektóre wchodzą wprost do morza, biegną po dnie i wynurzają się na sąsiedniej wyspie Gozo. Pan Henryk oczywiście tam był, robił pomiary i dokumentację zdjęciową, ale nie pozwolił mi niczego skopiować, więc z konieczności dokonam zapożyczenia z zasobów internetowych.



Źródło: mirfactov.com

Czy na tej wyspie, zasiedlonej według źródeł historycznych stosunkowo niedawno, mogli z takiego czy innego powodu wytworzyć te „koleiny” ludzie około 11 000 lat temu, bo ponoć z tego okresu one pochodzą wg pana Henryka? Czy można sobie wyobrazić pojazd o średnicy kół nie mniej niż dwa metry, który by takie koleiny wyżłobił (koło wynaleziono dopiero w czwartym tysiącleciu przed naszą erą)? Kanały irygacyjne? Wolne żarty! Biegnące znikąd donikąd? Tę zagadkową sieć bruzd mogli stworzyć jedynie kosmici kołami swych pojazdów, bawiąc się przy tym znakomicie na koszt przyszłych mieszkańców tej wyspy, którzy na pewno nie raz wpadli w nie po pijanemu i doznali poważnych urazów kończyn dolnych, choć z drugiej strony Maltańczycy mają dzięki Nim atrakcję turystyczną co się zowie!
Pan Henryk w swojej książce niczego odkrywczego nie podaje – wszystko, co mówi na ten temat, można wyczytać słowo w słowo z licznych źródeł, no ale on tam był, wymierzył i nie ma żadnych wątpliwości, że jedynie kosmici mogli te bruzdy wyżłobić. Koniec, kropka. Powstały one (tak wykazała analiza izotopowa) dużo wcześniej niż piramidy egipskie, które, według pana Henryka, też nie mogły być wytworem rąk ludzkich. On też tam był, pomierzył, zrobił dokumentację zdjęciową i stwierdził niezbicie to, co „stwierdzili” przed nim już inni durnie, pomijając fakty dla nich niewygodne (ślady pomieszczeń dla robotników, warsztatów kamieniarskich, inskrypcji o tych pracach etc.).
Zgrzytając bezszelestnie zębami zapytałem pana Henryka, czy mogę otworzyć rozdział poświęcony wyprawie na Sachalin? Wyprawie, bo pan Henryk pokazał wcześniej rozentuzjazmowanej damulce zdjęcie kilku brodatych panów, którzy z nim tam byli, w tym „pana profesora” (gdzież taka odkrywcza wyprawa mogłaby się odbyć bez „pana profesora”, najlepiej z AWF, bo wskazany przez niego jegomość prężył muskuły jak ciężarowiec przed udaną próbą pobicia rekordu świata). Usłyszałem jeszcze, że rosyjski dowódca garnizonu wojskowego na Sachalinie przydzielił im śmigłowiec, na którym odbyli kilka lotów nad wyspą i u jej wybrzeży, sporządzając dokumentację zdjęciową. Czego? Pominął moje pytanie milczeniem i nie pozwolił otworzyć tego rozdziału, więc mogę tylko domniemywać, czego te ich badania dotyczyły? Na pewno udziału przybyszów z Kosmosu w czymś, co skłoniło pana Henryka i towarzyszy do tak dalekiej podróży? Być może bezpośrednim jej powodem była informacja podana przez jakiś brukowiec o młodej dziewczynie z Sachalinu, którą rzekomo wyssała z balkonu trąba powietrzna, a w rzeczywistości została porwana przez ufoludków w celu pobrania organów do transplantacji.
Hm, ta „młoda dziewczyna” z miasta Szachtiorsk na Sachalinie miała 70 lat i była nałogową palaczką. Stała się ofiarą swego nałogu oraz skrajnej głupoty, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie wyszedłby na balkon „dlia kurenja” (na papierosa) przy szalejącym od dwóch dni cyklonie. Oczywiście gwałtowny podmuch zwiał ją z balkonu trzeciego piętra i marnie by skończyła, gdyby nie głęboka zaspa, w którą wpadła. Wezwana przez jej męża karetka pogotowia też utkwiła w śniegu, więc z pomocą poszkodowanej musiała przyjść koparka (kierowca jechał z otwartymi drzwiami z powodu zerowej widoczności), która na łyżce zawiozła do szpitala pacjentkę z trzema złamanymi żebrami, złamaną ręką i urazem głowy (stwierdzono w niej brak piątej klepki). Ha, ha, organy z tej przepalonej na wskroś starej baby pobrane przez ufoludków do transplantacji…
Może bezwiednie się roześmiałem, bo pan Henryk spojrzał na mnie podejrzliwie. I kazał otworzyć rozdział poświęcony Sacsayhuamán – kompleksowi inkaskich kamiennych murów wzniesionych w pobliżu miasta Cuzco w Peru na wysokości ponad 3600 m n.p.m., jakże dobrze mi znanych, więc od razu zastrzygłem oczami i uszami. Ich przeznaczenie nie jest jasne: mogły służyć jako miejsce kultu (z lotu ptaka przypominają głowę pumy, a czym dla Inków było Przebudzenie Pumy opisałem w jakimś swoim wierszu), mogły też być twierdzą (osobiście skłaniam się ku temu pierwszemu przypuszczeniu). Kiedy te mury wzniesiono? Prawdopodobnie w XV wieku, być może na bazie budowli powstałych w XI wieku, a może wcześniejszych? W pobliżu Sacsayhuamán archeolodzy odkryli w roku 2008 ruiny świątyni pochodzącej z czasów preinkaskich (900-1200 n.e.). Oto widok na Sacsayhuamán z miastem Cuzco w tle.



Pana Henryka zainteresowała jednak wyłącznie konstrukcja murów, rzeczywiście niezwykła. Budowano je bowiem bez zaprawy – ogromne głazy dostarczano z kamieniołomów znajdujących się w odległości 15 km, a następnie obrabiano je tak, że zostały dopasowane wręcz idealnie. Dodajmy, że Inkowie nie znali ani koła, ani rolek, więc jak je transportowali? Największy kamień użyty do budowy tego muru ma 9 m wysokości, 5 m szerokości i 4 m grubości, a jego waga wynosi około 350 ton! Czy narzędzia kamienne, którymi się posługiwali, wystarczały do obróbki granitu? Dla pana Henryka, i jemu podobnych wszystko jest jasne. Bez udziału przedstawiciel pozaziemskich cywilizacji budowa tych murów byłaby niemożliwa. Oczywiście nie zadał sobie kilku innych pytań, choćby takie: po cholerę im były te mury? Kiedyś pokazano mi chłopa spod Serocka, który wielkie głazy granitowe rozszczepiał bez wysiłku – przyglądałem mu się, usiłowałem go naśladować, ale z rezultatami bardziej niż mizernymi. Najłatwiej było wokół takich głazów rozpalić ognisko i polewać je zimną wodą – głazy się rozszczepiały, ale o tak idealnym dopasowaniu ich w murach, jak to robili kamieniarze inkascy w Sacsayhuamán, nie byłoby, rzecz jasna, mowy.


Według pana Henryka zostały one obrobione dzięki super nowoczesnym urządzeniom do precyzyjnej obróbki kamienia, w których posiadanie ludzkość weszła stosunkowo niedawno. Pan Henryk jest o tym święcie przekonany, ale i tak tam niedługo pojedzie, zrobi pomiary i dokumentację zdjęciową, żeby czytelnicy mieli przekonanie, że uczynił wszystko, co w jego mocy, aby prawda o tych murach wyszła na jaw. „Bo, panie Januszu, jak ci prymitywni Indianie, którzy nie mieli pojęcia o astronomii, chociaż próbuje się nam to wmawiać, mogli postawić te mury? Przy pomocy kamiennych młotków i toporków?”.
W tym momencie zakipiało mi w głowie – z uwagi na jutrzejszy Dzień Kobiet i damulkę wpatrzoną nabożnie w pana Henryka usiłowałem się jednak powstrzymać przed wybuchem. Ale kiedy padło pytanie zacytowane w tytule, nie zdzierżyłem:
„Panie Henryku, co mają wspólnego pierwsze osady w Przeworsku czy osady warowne za czasów Mieszka I z wielkimi cywilizacjami: egipską czy prekolumbijską? Równie dobrze może pan wskazać na przykład Neandertalczyków, którzy przez prawie czterysta tysięcy lat bytowania w Europie nie pozostawili po sobie piramid! Choć pracownie kamieniarskie mieli! Dla nich kwestią zasadniczą było przetrwać w warunkach ekstremalnie ciężkich, co w końcu i tak im się nie udało… Najgorsze jest to, że myśli pan swoim mózgiem, a nie mózgami budowniczych piramid. Pyta pan, jak możliwe było tak niewiarygodne dopasowanie wielkich bloków kamiennych – uwaga: granitowych! – a wpierw ich precyzyjna obróbka na przykład w murach inkaskiego Sacsayhuamán, skoro nie znano stali etc. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale jako chemik powinien pan przynajmniej słyszeć o nieznanych nam substancjach roślinnych, za pomocą których ci prymitywni według pana Indianie potrafili rozmiękczać nawet granit (po obróbce twardniał). Mało tego jest wysoce prawdopodobne, że Egipcjanie nie musieli transportować ogromnych bloków kamiennych, że rozmiękczali je i w drewnianych wiadrach dostarczali na plac budowy piramid, po czym tę papkę wlewali do drewnianych form. Ślady pracowni kamieniarskich i narzędzi do obróbki kamieni odnaleziono w pobliżu piramid, natomiast śladów ufoludków nie odnaleziono nigdzie. Owych substancji chemicznych-roślinnych też nie odnaleziono, bo wyparowały, uległy rozpadowi. A jeśli chodzi o transport i ustawianie ogromnych ciosów kamiennych, to wiemy tylko tyle, że wiemy niewiele. I na tym koniec. Czy musimy wszystko wiedzieć? Tajemnica skrzypiec Stradivariusa też przepadła…
Lubię ludzi z pasją, ale szlag mnie trafia, gdy ktoś chce pozbawić ludzi jako ludzi ich wielkich zdobyczy cywilizacyjnych. Z jakiej paki cywilizacje z gwiazd miałyby się dzielić wiedzą z prymitywnymi ludźmi? Dobrzy wujkowie? Niech pan nie będzie śmieszny! Erich von Däniken na swoich bajdach niestworzonych i tysiącach fałszerstw dorobił się fortuny, a pan mnie odsyła do swoich wywodów opublikowanych w ‘Seniorze’? Ceń się pan!”.
W tym momencie owa damulka demonstracyjnie opuściła moje mieszkanie, a pan Henryk zdołał jeszcze wybąkać: „To dlaczego żaden poważny uczony nie obalił precyzyjnych, wręcz inżynierskich wywodów Ericha von Dänikena?”. Machnąłbym ręką, gdybym w tym czasie nie próbował wyjąć płyty CD z napędu mego laptopa: „Nie wiem, co pan czyta i co pan ogląda, panie Henryku? Podczas debaty telewizyjnej Erich von Däniken został wręcz ośmieszony – nie miał wyjścia, musiał przyznać, że rzeczywiście tu i tam pomylił się w swych obliczeniach, a tak naprawdę to wszystkie jego hipotezy zostały uznane już dawno za pseudonaukowe. Wystarczy popatrzeć na jego głupią mordę i posłuchać jego bełkotu. Znacznie mądrzejsi ludzie od niego próbowali rozwikłać paradoks Fermiego. Czy pan o tym słyszał?
https://pl.wikipedia.org/wiki/Paradoks_Fermiego. Ale dość na tym, oto pańska płyta…”.

Pan Henryk powlókł się do swego pokoju w sanatorium „Sanvit” roztrzęsiony, nobliwa pani opowiada swoim koleżankom przy stole, jakim chamem jest pan pisarz. Niech sobie gada, żal mi tylko, że nie pojadę do Przeworska – pan Henryk jeszcze wczoraj zapraszał mnie do swego domu przy ulicy Wierzbowej 8. Ale przecież w dającej się przewidzieć przyszłości nie będzie nas na tym świecie, a ta dzisiejsza wizyta zgaśnie pssst, jak zapałka.