Opowieści pandemiczne - rok 2020 odcinek 03

opowieść pierwsza

opowieść druga

opowieść trzecia

opowieść czwarta

opowieść piąta
Opowieść trzecia czyli O TYM, JAK W OKRESIE PANDEMII KORONAWIRUSOWEJ ŚWIĘCILIŚMY DZIEŃ 3 MAJA

3 maja 2020

Dzisiaj pan Marek postanowił zwiedzić kościół stary w Iwoniczu, kościół drewniany w Rogach i Pustelnię św. Jana z Dukli.
Świątynia iwonicka, pamiętająca jeszcze napad hord tatarskich, bo pochodząca z II połowy XV wieku, była otwarta, ale pusta. Wszystko tam kapie od złota. Ale nie kapało tak ze szkatuły hrabiów Załuskich, bo dopiero w czasach współczesnych pokryto wszystko co możliwe płatkami złota najlepszej próby, bo dukatowego. Ściślej pokryte są nim: ołtarz główny, dwa boczne i organy. I nie ze skarbczyka kościelnego, który znajdował się na pięterku murowanej zakrystii, czerpano środki na to pozłacanie. Wieść gminna głosi, że to donacje kilku iwoniczan, którzy dorobili się sporych majątków za Wielką Wodą, ale za prawdziwość tej informacji nie ręczę. A na zewnątrz wbity w ścianę bocznej kaplicy pocisk artyleryjski z okresu I wojny światowej przypomina o łasce Bożej, a raczej o obu rodzajach tej łaski, uświęcającej i uczynkowej, niezbędnych, jak się okazuje, nie tylko do naszego zbawienia, bo pocisk wpadł przez ścianę do środka i nie eksplodował. Dla mnie równie pamiętne jest to, że w tym zabytkowym kościele odbywają się od wielu lat Międzynarodowe Festiwale Muzyki Organowej – byłem tam na koncercie z okazji IV Festiwalu w 2009 roku. Pan Marek wie o tym, bo czytał moją książkę, i wie jeszcze o innych sprawach z tym kościołem związanych, przede wszystkim zapamiętał niezwykłą opowieść o ks. Józefie Rafie, następcy świątobliwego kapłana Antoniego Podgórskiego, ale tego przecież przy krótkim pobycie w opustoszałej świątyni się nie czuje…


Zabytkowy kościół drewniany pod wezwaniem św. Bartłomieja w Rogach był niestety zamknięty. Byłem w nim przed dwunastu laty, a następnie przeprowadzano w nim remont, więc też był zamknięty dla turystów. Pierwszy kościół na tym miejscu postawiono w II połowie XIV wieku. Ten obecny wzniesiono AD 1600, jest zatem nieco młodszy od tego w Iwoniczu, ale dla mnie cenniejszy, bo nie było w nim takich przeróbek stylistycznych jak w iwonickim. Owszem został przy końcu XIX wieku przedłużony o 1/3 swej dotychczasowej długości, ale tę dobudowaną część wykonano w identycznym stylu – trzeba dobrze się przypatrzeć, żeby belkowanie tego połączenia dostrzec. Nie kapie od złota, nie udaje baroku, ale we wnętrzu szlachetnie skromnym znajduje się późnobarokowa ambona w kształcie owocu granatu i chrzcielnica barokowa z czarnego marmuru. Oba zabytki z I połowy XVIII wieku, a zatem późniejsze od ławek pochodzących z przełomu XVII/XVIII – z malunkami przedstawiającymi rozmodlonych ludzi różnych stanów w strojach polskich i francuskich. Część tych ławek stoi teraz w przedsionku świątyni i na tyle już poznałem dr. Marka, iż miałem prawie pewność, że szczególnie one przykułyby jego uwagę, tak jak moją niegdyś. Idealnie pasują do wystroju świątyni i posiadają ślady ludzkiego użytkowania – w postaci wyskrobanych na nich napisów oraz zdartych progów wejściowych przez buty całych pokoleń tutejszych parafian (dochodzili też kiedyś z Lubatówki). Ba, ale jak pan Marek miał to zobaczyć, skoro o tej porze jedynie nowy kościół był otwarty, bo odbywała się w nim msza, azatem widoki na to, że ktoś może nam stary kościół otworzyć, były żadne... Od dwóch dni próbował się pan Marek dodzwonić na numer telefonu stacjonarnego, podany na stronie kościoła parafialnego dla tych, którzy chcieliby zabytkowy kościół zwiedzić. Bezskutecznie. A przez kratę widać było niewiele. Na drzwiach kościoła znajdowała się jednak kartka z podanym numerem komórkowym i imieniem Dawid. Akurat zacząłem obchodzić kościół od zewnątrz, gdy wstrzymał mnie triumfalny głos pana Marka: „Pan Dawid zaraz nam otworzy! Mieliśmy szczęście, widocznie uczestniczył we wcześniejszej mszy. Głos przez telefon był zniekształcony, ale być może jest to kościelny, który jeszcze teraz się tu krząta po przejściu na emeryturę…”. Szybko wróciłem pod drzwi: „Raczej nie jest staruszkiem – mruknąłem. – Jedynie w najmłodszym pokoleniu to imię jest popularne”. I rzeczywiście w tym momencie pojawił się młody, bardzo wyrośnięty chłopak, może osiemnastoletni, ale o twarzy jeszcze dziecinnej. Okazało się jednak, że ma zaledwie 16 lat, ale przy tym ogromną powagę wewnętrzną i rozmodlone oczy, dlatego od razu zapytałem, czy nie zamierza zostać księdzem? Nie zaprzeczył. Zabytkowy kościół miłuje całym sercem, to widać. Jego historię stara się poznać od podszewki i wkuwa pilnie angielskie słówka, żeby móc po nim oprowadzać również gości zza granicy. I żałuje, że sam nie pomalował przedsionka, bo firma wzięła za to 30 000 zł, a farba na suficie w kilku miejscach już odłazi. A on zrobiłby to staranniej. Wyciąga komórkę i pokazuje nam zdjęcie zabytkowego tabernakulum, które spoczywało od niepamiętnych czasów na kościelnym strychu – za własne pieniądze kupił złotą farbę i w 80% naprawdę znakomicie je odnowił. Resztką farby przetarł pozostałe fragmenty – jak uzbiera jeszcze trochę pieniędzy, to domaluje resztę i tabernakulum znajdzie się w kościele w miejscu już dla niego przeznaczonym. Tak jak Maryja z sercem i Jezus z sercem, zabytkowe figury pochodzące chyba z dawnej kaplicy w Lubatówce, które Dawid ustawił pod lewym ołtarzem bocznym...



Spoglądaliśmy z panem Markiem jak urzeczeni na tego niezwykłego chłopaka – mówił o tym z głębokim przejęciem, płonęły mu oczy, pot spływał po twarzy. Dlatego pan Marek poszedł z nim do zakrystii, żeby kupić jakąś wzmiankę o tym kościele i zostawić datek. Po chwili mnie zawołał. Chłopak otworzył szafę i zaczął nam demonstrować stare komże – może nawet sprzed 200 lat: „U nas się takie wyrzuca – rzekł z żalem – a za granicą pojawiają się na aukcjach po 1000 euro od sztuki. To jest artystyczna, ręczna robota naszych prababek i każda nitka tchnie modlitewnością; a w tych nowych komżach ze sztucznych włókien już się tego nie czuje…”.
Zapytaliśmy, czy możemy je sfotografować. Odparł, że musi się w tej sprawie porozumieć z księdzem proboszczem i jeśli uzyska pozwolenie, to zrobi kilkanaście zdjęć także we wnętrzu kościoła i prześle mi na komórkę, bo leży mu bardzo na sercu, żeby o tym pięknym kościółku było głośno w świecie. Nazajutrz otrzymałem od niego aż 85 zdjęć!






Zapytałem go jeszcze, czy wielki żyrandol jest nadal opuszczany, tak jak to było w dawnych czasach, kiedy zamiast świecowych żarówek paliły się w nim prawdziwe świeczki? Odparł, że opuszczano go właśnie po to, żeby świeczki zapalić, a później, żeby je zgasić, ale on, rzecz jasna, tego nie pamięta. Natomiast niedawno czuwał przez dwie doby, kiedy z okazji Triduum Paschalnego odbywała się tutaj Adoracja Krzyża. Paliły się na ołtarzu świece, a przy nim wielka świeca paschalna. „Mówiono mi, że od tego pożar nie powstanie, ale na wszelki wypadek wolałem czuwać, bo płomyki świec rozchwiewały się na boki z powodu przeciągów, gdy ktoś wchodził do kościoła lub wychodził z niego”. Wyszliśmy stamtąd naprawdę przejęci. Pan Marek rzekł: „Gdybym był księdzem proboszczem w Rogach, to zrobiłbym wszystko, żeby ten młody chłopak wstąpił do seminarium duchownego, bo to byłby ksiądz z prawdziwego powołania. Myślę, panie redaktorze, że po tym, co dane było nam tu przeżyć, możemy pojechać do pustelni św. Jana z Dukli”...
Na wielkim parkingu oddalonym o 150 m od puszczańskiej Pustelni stało tak dużo samochodów, że z trudem udało się nam znaleźć wolne miejsce. Pan Marek był tym tak zadziwiony i nieco skonsternowany, że obojętnie minął stoiska odpustowe, gdzie sprzedawcy w maseczkach oferowali nam cukierki miejscowego wyrobu w dwudziestu smakach, dziesięć rodzajów lemoniad i prawdziwą watę cukrową. Bo nikogo oprócz nas nie było; wszyscy poszli na mszę do Pustelni. Gdy pan Marek dowiedział się ode mnie, że wybudowana w 1908 roku kaplica jest niewielka, pokręcił z dezaprobatą głową i zapytał, czy w tej sytuacji nie lepiej zejść w lewo ku Drodze Krzyżowej, na razie opustoszałej. Na razie, bo po chwili zeszło z góry kilkunastu ludzi, na szczęście wszyscy w maseczkach, nawet dzieci. Kątem oka zauważyłem, że opuścili maseczki, ale dopiero kilka metrów za nami, gdy na ścieżce nie było nikogo oprócz nich. A my sobie szliśmy i szliśmy w górę lasem obok kolejnych Stacji – i jeśli chodzi o mnie, to mógłbym tak iść bez końca, bo przecież w Pustelni już kilka razy dawniej byłem, ale w pewnym momencie pan Marek, słysząc, że ksiądz celebrujący mszę niedługo ją zakończy, rzekł: „Idźmy tam, bo ksiądz zamknie zaraz kaplicę i odjedzie stąd na skuterze, a my pocałujemy zainfekowaną klamkę”.
Dziewczyna wyglądająca na pątniczkę wymamrotała pod nosem, że zdążymy. Najwyraźniej biwakowała obok ścieżki, bo na rozścielonej płachcie pałaszowała kanapki. Gdyby była leśną rusałką, zapewne wdalibyśmy się z nią w pogawędkę sprzyjającą bliższemu, wzajemnemu poznaniu się i chyba nie zachowalibyśmy odległości zalecanej w pandemicznym czasie, ale ponieważ rozczochrana i z rozbabranym makijażem wyglądała na czarownicę, minęliśmy ją bez słowa i szybkim marszem dotarliśmy na miejsce, gdzie okazało się, że ksiądz celebrujący mszę przy ołtarzu polowym ustawionym przy kaplicy nie zamierza jeszcze kończyć. Około stu wiernych rozsiadło się amfiteatralnie na ławkach lub klęczało nabożnie na trawie lub betonie. Obok nas grubas w maseczce rozparł się na środku ławki, stawiając po bokach jeszcze dwie duże torby z pustymi butlami (zapewne po zakończeniu nabożeństwa wypełni je cudowną wodą z tutejszego źródła), bo najwyraźniej nie miał zamiaru z nikim się nią dzielić. Zapewne z uwagi na zagrożenie epidemiologiczne, którym pozostali wierni zdawali się aż tak bardzo nie przejmować, skoro na innych ławkach siedziało po kilka osób. Ponieważ pojawiliśmy się jako ostatni, mogliśmy zasiąść po jego prawicy i lewicy, czego najwyraźniej się obawiał. Niepotrzebnie, bo nie mieliśmy na to najmniejszej ochoty. Stanęliśmy w bezpiecznej odległości od niego – dla rozgrzewki śpiewałem nabożnie wraz z innymi, pan Marek mi wtórował. I być może pod wpływem modlitewnego uniesienia zgromadzonych tu ludzi zawieszone nisko chmury zaczęły się stopniowo rozpraszać. W poszerzających się prześwitach między nimi wyłoniły się nagle wysokie wzgórza, dzięki czemu ta uroczysta msza stała się podwójnie odświętna w dniu, który prawie natychmiast po uchwaleniu przez Sejm Czteroletni Konstytucji 3 Maja został uznany za święto narodowe.




Kiedy skończyła się msza, poczekaliśmy aż tłumek wiernych spłynie ścieżką w dół ku samochodom na parkingu. I dopiero, gdy w kaplicy nie było już nikogo, weszliśmy do środka.


Braciszkowie zakonni, którzy podczas mszy tworzyli chórek, zamykali się po kolei w domku obok, nie było więc kogo zapytać, czy nietoperze, które są ponoć odpowiedzialne za wybuch pandemii koronawirusa, nadal zamieszkują strych kaplicy, chroniąc ją przed pożarem, który kiedyś strawił znacznie wcześniejszą, też murowaną kaplicę, ufundowaną w roku 1769 przez Marię Amalię Mniszchową, właścicielkę Dukli. A ponieważ stało się to zaledwie kilkanaście lat później, można by snuć ciekawe domysły. Może miało to jakiś związek z nagłą śmiercią fundatorki w wieku zaledwie 35 lat, tu w pałacu w Dukli? Z powodu gruźlicy, czy zażycia przez nią trucizny w obawie przed skandalicznym procesem sądowym, bo przynajmniej dla mnie nie ulega wątpliwości, że to ona doprowadziła do zgładzenia pierwszej żony Szczęsnego Potockiego, Gertrudy z Komorowskich, która śmiała stanąć na drodze jej ambitnego planu – wydania za niego za mąż własnej córki. To wszystko wydarzyło się w początkach 1771 roku – czy duch św. Jana mógł w tej sytuacji długo wytrzymać w kaplicy ufundowanej przez zabójczynię młodej, niewinnej dziewczyny? Gdyby Jerzy Mniszech posypał głowę popiołem i w stroju pokutniczym udał się do kościoła bernardyńskiego we Lwowie, gdzie znajdują się doczesne szczątki św. Jana, wyraził tam głęboki żal za niecny czyn swej małżonki, a następnie odbył stosowną pokutę, ale gdzież tam – pyszny wielmoża wydał za mąż swą córkę Józefinę za owdowiałego Szczęsnego Potockiego, a w kaplicy dukielskiego kościoła pod wezwaniem św. Marii Magdaleny wystawił małżonce przedstawionej w stroju dworskim, jakby wybierała się na bal, rokokowy grobowiec wykonany z czarnego i białego marmuru!
W pomieszczeniu murowanym, do którego schodziło się po betonowych schodach, tłoczyli się przy źródle św. Jana ludzie z pięciolitrowymi baniakami, więc nawet o zaczerpnięciu wody do dłoni w celu ugaszenia pragnienia nie było mowy. Osobiście nie myślałem o wypiciu jej dla celów zdrowotnych, bo zdrowie, odpukać, na razie mi dopisuje, a ta cudowna woda, porównywana do tej z Lourdes, ma przynosić ulgę we wszystkich chorobach i dolegliwościach, podobnie jak ze świętojanowego źródła w Komborni, gdzie znużonego św. Jana, choć był dopiero po godzinnej wędrówce z krośnieńskiego klasztoru w kierunku dalekiego Lwowa, bo źle zrozumiał polecenie ojca przełożonego, unieśli na swoich skrzydłach dwaj rośli aniołowie, czego świadkami byli wieśniacy pracujący na polach, których św. Jan z góry błogosławił, wszystkich bez wyjątku w podniebnej drodze do Lwowa, nawet tych w Prałkowcach koło Przemyśla, mimo iż to był ruski lud chodzący na msze do cerkwi… Nas oczywiście aniołowie nie znieśli w dół na swoich skrzydłach, ale bez przesady – po dziesięciu minutach dotarliśmy bez zadyszki do parkingu. W rowach przed stoiskami odpustowymi nazbierałem całą czapeczkę jasnoty purpurowej, a pan Marek w tym czasie popijał kawkę z mlekiem, chyba prawiąc dusery właścicielce odpustowej budy, bo zalotnie kołysała się na ławce-huśtawce. Maseczka dyndała jej na brodzie. Przed stoiskiem naprzeciw stał sprzedawca bez maseczki i śmiejąc się rechotliwie ukręcił aż trzy porcje cukrowej waty, następnie ugniatał je gołymi rękami i kazał struchlałemu panu Markowi wpychać je do trzech plastikowych torebek, które odbierał chłopek roztropek, strzykający z zadowoleniem śliną zza trzech ocalałych zębów, bo jako dziadek sprawi niewątpliwie tym prezentem uciechę swoim wnukom. Pan Marek wypuścił ostatnią torebkę z rąk, tak jakby strząsał z niej oślizgłą ropuchę, i zapewne opryskał się w duchu trzykrotną dawką środka dezynfekcyjnego, więc dla pocieszenia zaprosiłem go na huśtawkę zrobioną z długiej kłody, dzięki czemu zachowywaliśmy odstęp bardziej niż przepisowy, a ekspedientka na jego prośbę raczyła zdjąć swoje wdzięki z ławki-huśtawki, żeby zrobić nam pamiątkowe foto.


A na stole (pod wiatą po lewej) jakaś rodzina wyłożyła masę żarcia i spoglądała na nas z dezaprobatą, bo w pandemicznym czasie dwóch starszych panów powinno zachować stosowną powagę. Raczej to żarcie przywlekli z sobą, choć tu mogli kupić po cichu nawet kiełbaski na gorąco i popić je wodą ognistą. I tyle na dzisiaj, moi drodzy parafianie. Amen
„Amen” nie dla pana Marka, który po przeczytaniu tej części komplementował ją, tak jak i dwie poprzednie, ale chciałby, żeby jeszcze napisać coś o samej Dukli, tej z czasów pani Marii Amalii, fundatorki nie tylko kaplicy w Pustelni św. Jana, bo to przecież jej staraniem pałac dukielski doszedł do najwyższego stopnia swojej świetności, której dzisiaj absolutnie nie widać.
Pan Marek w e-mailu opisał to tak: „Byliśmy też na dziedzińcu i w ogrodzie pałacu Mniszchów w Dukli. Przepiękne drzewa, stare ślady świetności tego miejsca, studnia, ruiny budynków gospodarczych. I wreszcie makabrycznie wykonane nowe tynki na fasadzie pałacu, nieudolnie pokrywające pierwotne, solidnie wykonane zdobienia, także w formie fresków, które niemo wołały o sprawiedliwość, przebijając się zawzięcie ku światłu. Zastanawialiśmy się, jak ocalić to miejsce, co zrobić z tym zabytkowym budynkiem i jego otoczeniem. Mam wątpliwości, czy broń z II wojny składowana na dziedzińcu powinna tam być, czy może warto znaleźć dla niej inne miejsce. Mniszchowie z pewnością przewracają się w grobach. Mniszchowie, a nie Mniszkowie, panie redaktorze! Na stronie Pałacu/Muzeum to nazwisko przewija się wielokrotnie:
Potwierdzone dzieje obronnej siedziby w Dukli sięgają połowy XVI wieku. Przyjmuje się, że renesansowy dwór wzniósł Jan Jordan. W 1636 roku Franciszek Bernard Mniszech, starosta sanocki i kasztelan sądecki, postanowił przebudować go na okazalszy zameczek otoczony nowoczesną fortyfikacją bastionową. Była to więc rezydencja typu „palazzo in fortezza". Upiększaniem jej wnętrz zajął się na przełomie wieków wnuk fundatora – Józef Wandalin Mniszech. Obecny pałacowy kształt nadali budowli w latach 1764-1765 Jerzy August Wandalin Mniszech, marszałek nadworny, starosta generalny wielkopolski oraz jego żona Anna Amalia z Brühlów. Zamek podwyższono, pozbyto się części fortyfikacji, na 2 bastionach powstały oficyny. W ten sposób powstała późnobarokowa rezydencja magnacka przeciwników króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, będąca ważnym ośrodkiem życia kulturalnego, towarzyskiego i politycznego ówczesnej Polski. Bywali tu przywódcy Konfederacji Barskiej z Kazimierzem Pułaskim włącznie, a także sam Tadeusz Kościuszko.
Nie wszyscy, tak jak pan Marek, czytali moją książkę kuracyjną, więc przypominam, co w niej napisałem. Istotnie: pisownia nazwiska tego świetnego ongiś rodu rycerskiego jest u mnie inna, bardziej pospolita – z mniszka lekarskiego zrobiłem ostatnio sześć litrów syropu, trzy litry octu i kilkadziesiąt słoiczków galaretek – ale nawet u Minakowskiego taka jest i, rzekłbym, bardziej pasuje do tego, co w późniejszych czasach z tym zespołem pałacowym zrobiono:
W tym miasteczku, niezbyt ciekawym pod względem architektonicznym, te dwie budowle kościelne oraz pałac wydają się być jakby przeniesione tu ze świata o znacznie bardziej zaawansowanej cywilizacji, ale w tamtej epoce potężny ród Mniszków dzieliła od zwykłych mieszkańców prawdziwa przepaść. W pałacu, późnobarokowej rezydencji magnackiej w stylu francuskim, mieści się obecnie muzeum historyczne. Po „entre cour et jardin” (fr. „między dziedzińcem a ogrodem”) – według takiego założenia architektonicznego powstał Wersal – niewiele pozostało. Po drugiej stronie są resztki jednego z najpiękniejszych kiedyś parków w Rzeczypospolitej z już nieistniejącym ogrodem o układzie tarasowym, z rzadkimi okazami kwiatów i roślin, rzeźbami figuralnymi przy ciągach alejowych, mostkami na groblach etc., znajdował się tam nawet teatr. Niestety, gdy tam byłem przed kilkoma laty, w drzewach grał tylko wiatr, a obejrzeć można było jedynie wystawę plenerową ciężkiej broni artyleryjskiej na półkolistym dziedzińcu przed pałacem i podziwiać gniazdo, które jakieś ptaki uwiły sobie w lufie jednej z armat…


Z tego artykułu wynika, panie Marku, że już w 2012 roku Zespół Pałacowo-Parkowy został zwrócony rodzinie Tarnowskich, która wcześniej przejęła w Dukli ratusz i trzy kamienice (dwie z nich sprzedała). I jest to dla pałacu wiadomość najgorsza z możliwych, bo gdyby to był zaniedbany pałac biskupi, to na jego renowację posypałyby się miliony złotych z dotacji unijnych i państwowych, a w tej sytuacji Tarnowscy muszą liczyć na jakiegoś Gołębiewskiego, który zechciałby w nim urządzić luksusowy hotel z parkiem wodnym Tropicana etc., co w obecnej sytuacji pandemicznej przyprawiłoby go o rozległy zawał serca…