strona główna wydawnictwo autorska helon rozmowy: 01 i 02 opowieści pandemiczne: 01 02 03 04 05



Sto osiem lat i więcej czyli - Edward Helon


Losy ludzkie splątane są jak korzenie wielkiego drzewa. Podtrzymują one losy ludzi i drzew. Jedne słabe, inne strzeliste, jeszcze inne potężnie rozrośnięte, wielkie, przyjazne i opiekuńcze.

Tę małą stroniczkę poświęcamy Edwardowi Helonowi - iwonickiemu stuośmiolatkowi, który trwa jak wspaniałe drzewo.
JANUSZ B. ROSZKOWSKI


EDWARD HELON,
czyli STO OSIEM LAT MINĘŁO JAK JEDEN DZIEŃ

Edward Helon jest obecnie najstarszym mieszkańcem Iwonicza-Zdroju, a na liście najstarszych żyjących Polaków-mężczyzn zajmuje już czwarte miejsce – jako stulatek plasował się w trzeciej dziesiątce, a jako stupięciolatek rozparł się przez kilka miesięcy na dwunastej pozycji.
Urodził się 18 grudnia 1911 w Izdebkach za Brzozowem, dokładnie 43,9 km od miejsca, dokąd jego najmłodsza córka Jańcia przeprowadziła się w czerwcu 1998 roku. W lutym 2007 postanowiła zabrać do siebie „na umarcie” 96-letniego ojca, bo bardzo słabował. Tutaj, w drewnianej chałupie (dopiero później pięknie odnowionej), od drogi głównej znacznie oddalonej, więc właściwie w głuszy, miał pan Edward spędzić resztę raczej już niezbyt długiego życia. O tym, że miałby dożyć stu lat, nikomu się nawet nie śniło.
Stało się jednak inaczej. Władze Uzdrowiska Iwonicz S.A. są na pewno przekonane o tym, że jest to zasługa „księcia źrzódeł jodowych”, urokliwego uzdrowiska na Podkarpaciu, wsławionego od niepamiętnych czasów swymi leczniczymi wodami, szczególnie ze zdroju zwanego „Bełkotką”, o którym Jan Babtysta Denis, przyboczny lekarz króla Ludwika XIV, pisał w roku 1687 tak:
Mieszkańcy tej wsi zwanej Iwonicz, codziennie pijący tę wodę, nigdy nie chorują, a przeciwnie są rześcy, silni i większość z nich żyje do stu pięćdziesięciu lat, nie odczuwając najmniejszych dolegliwości starczych…
No ale nie wszyscy mogli być mieszkańcami tej wsi, przeto Jan Sechkini, jeszcze wcześniej, bo w roku 1630, precyzował w swej rozprawce
Cenzura o wodzie iwonickiej, jakim chorobom może być ona pomocna. Przede wszystkim pomocna jest wszystkim chorobom z przyczyny zimney y wilgotney pochodzącym. A dalej: …pomoc znakomitą mają ludzie, których trapią zawracania głowy y boleści rozmaite, suchoty, paralisz, kurcze, szumy w uszu, katary, kaszle dychawiczne, choroby nerkowe, rozmaite zatkania boków, puchliny, podagry y insze członkowe boleści, świeżby, krosty, gośćce często ratuje…
Jak widać: schorzeniom ortograficznym pomocna nie była! Mogła być jednak pomocna tym dolegliwościom, które trapiły pana Edwarda przed przybyciem tutaj. Jako człowiek żyjący przez całe życie po bożemu, a ponadto mężczyzna, na pewno nie zamierzał korzystać z innego waloru wód iwonickich, o którym w swojej książce
Jak być kuracjuszem w Iwoniczu-Zdroju też, rzecz jasna, napomykam: Nawet król Jan Sobieski interesował się tym źródłem, choć bardziej ze względu na swoją Marysieńkę, która, jak wiadomo, zaraziła go syfilisem, krążyły bowiem pogłoski, że woda z tego przedziwnego źródła, w obrzydliwym języku naukowym zwana „wyciekiem bitumicznym”, wypływająca z Góry też Przedziwnej lub Cudownej (Mons Admirabilis), jest zbawienna dla syfilityczek. Nic zatem dziwnego, że wśród dawnych kuracjuszy przybywających do iwonickich wód nie brakowało pań cierpiących na tę „wstydliwą chorobę”, którą miał przywlec z Nowego Świata Krzysztof Kolumb, mimo iż było akurat na odwrót.
Jańcia byłaby gotowa w tamtym czasie codziennie poić swego ojca wodą z cudownego źródła, żeby przedłużyć mu życie choćby o rok, gdyby nie to, że w „Bełkotce” od dawna są tylko wody opadowe, dlatego otoczono ją ponad sto lat temu stalowym ogrodzeniem, żeby nikt po pijanemu się w nich nie utopił. Zresztą pan Edward wolał inne wody, bardziej ogniste, o czym będzie jeszcze mowa. Co więc jest przyczyną jego długowieczności? Tego nie wie nikt, ale z całą pewnością nie mógłby on być bohaterem filmu Felliniego, zatytułowanego
La dolce vita, czyli Słodkie życie…

W październiku i grudniu 2016 roku, czyli przed jubileuszem 105. urodzin pana Edwarda i wkrótce potem, pisałem o nim na swoim blogu, który przed rokiem zlikwidowano, więc nawet jeśli ktoś pyknie w link
http://www.najstarsipolacy.pl/najstarsi-zyjacy-polacy/, a następnie w „artykuł”, to zamiast mojej opowieści natrafi tylko na informację: Platforma blogowa Blox została zamknięta. Blog jbr.blox.pl nie został przez autora przeniesiony w nowe miejsce. Mam nadzieję, że portal www.pisarze.pl zechce ją opublikować i w ten sposób zdobyć zasłużony rozgłos, bo mnóstwo ludzi szuka informacji o długowiecznych Polakach w nadziei, że zdobędzie w ten sposób sekret długowieczności. PODOBNO ma się to tam ukazać, a NA PEWNO znajdzie się to tutaj – dzięki memu przyjacielowi Markowi Lewandowskiemu, który poświęcił kilka dni w okresie histerii związanej z pandemią koronawirusa (nie ulegli jej jedynie pragmatyczni Szwedzi), żeby na mojej dotychczasowej, dość ubogiej stronie wydawniczej znaleźć centralne miejsce dla iwonickiego stuośmiolatka.

KRÓTKA OPOWIEŚĆ O IWONICKIM STUPIĘCIOLATKU (30.10.2016)

Opiekuje się nim 60-letnia córka, Janina Golonka (przez ojca i w rodzinnym domu nazywana Jańcią), jeśli to w ogóle można nazwać opieką, bo pan Edward jest w pełni samodzielnym starszym panem, który słucha jedynie siebie. Próba narzucenia mu czegokolwiek nie ma szans powodzenia. Przed trzema tygodniami pan Edward zirytował się nieco na córkę, bo chciała mu coś narzucić. Chwycił ją w pół, aż zatrzeszczały jej żebra, podniósł do góry i zapytał: „Ile jeszcze będziesz pyskowała?”. Podniósł do góry 75 kg żywej wagi, sam będąc mężczyzną raczej szczupłym!!!! Powiedziała, że pociemniało jej w oczach i myślała – cytuję dosłownie – „że dupa oderwie mi się od kręgosłupa!”. Wzięte z Facebooka zdjęcie pani Janiny nie pozostawia wątpliwości, że jej 105-letni ojciec ma nadal niedźwiedzią siłę!



Dla przypomnienia: w Polsce żyje obecnie około 4000 stulatków (prognozy na rok 2035 zakładają, że będzie ich w naszym kraju prawie 15 000!). Zdecydowana większość z nich to kobiety – dwie z nich mają po 110 lat. W sumie czterdzieści pięć Polek ma co najmniej po 106 lat! Pani Janina wspomniała, że niedawno żyła jeszcze w Izdebkach kobieta, która miała 107 lat, ale na tej liście zusowskiej jej nie ma, więc być może już umarła (po rozmowie telefonicznej z rodziną w Izdebkach okazało się, że rzeczywiście niedawno umarła).
Właśnie tyle lat, czyli 107, liczy sobie najstarszy Polak. Ta lista jest znacznie krótsza: tylko jedenastu panów (pan Edward będzie dwunastym) osiągnęło wiek co najmniej 105 lat, wśród nich jest profesor z Warszawy. Wydaje mi się jednak, że tylko pod względem wieku mogą konkurować z panem Edwardem, którego poniżej widzimy przy kośbie w rodzinnych Izdebkach w sierpniu 2015 roku!

Jest bowiem fenomenem, jeśli chodzi o sprawność fizyczną i umysłową. W dodatku robi przy sobie wszystko sam! Przed naszym przyjściem starannie się ogolił w łazience zwykłym mydłem do golenia, pędzlem i jednorazówką. Nożyczkami przyciął sobie brwi, powycinał małymi nożyczkami włoski w nosie i w uszach, pokremował sobie twarz. Zmarszczek nie musiał wygładzać, bo ich nie ma. Potem odświeżony przyszedł do nas i na dzień dobry dostał cały kieliszek mocnej nalewki na spirytusie na kwiatach czarnego bzu (przyniosłem w prezencie półlitrową butelkę). Wypił duży kieliszek tej nalewki jednym haustem i powiedział: „Dobre!”. Może liczył na więcej, bo oblizywał usta?
Pani Janinka mówi, że najczęściej wypija dwa kieliszki wódki, lubi piwo żywiec lub tyskie, toasty noworoczne kielichem szampana też spełnia. Dwa lata temu wnuk szukał litrowej butelki mocnego samogonu, którą dostał od kogoś w prezencie i trzymał w lodówce. Znikła. Pytał wszystkich dookoła – nikt nie wiedział, co się z nią stało. W końcu córka zapytała pana Edwarda: „Tato, nie brałeś tej butelki z lodówki?”. Odparł oburzony: „Ja wziąłem wódkę? Chyba oszalałaś!”. Po jakimś czasie wnuk poszedł do drewutni po gumiaki. Patrzy: w jednym tkwi pusta butelka po samogonie! Dopiero wtedy zrozumieli, dlaczego pan Edward po wyjściu stamtąd latał po podwórzu z miotłą lub grabkami „jakby mu kto przypiął skrzydła". Przyparty do muru rzekł: „No i co się stało? Tragedia???”.
Być może wtedy zsunął się do głębokiej fosy wypełnionej po obfitych deszczach mętną wodą i nie mógł się stamtąd wydostać. Dopiero wnuki przyszły mu z pomocą i wyciągnęły dziadka „ciężkiego jak kłoda namoczona w wodzie". Z pomocą musiały mu także przyjść, gdy w ubiegłym roku wszedł po wysokiej drabinie na strych, ale zejść już nie mógł. Ale gdy go obrócili i pomogli postawić stopy na szczeblu, zszedł na dół szybciutko. Raz tylko w lipcu tego roku zaplątał się jedną nogą w nogawce kalesonów i rymnął jak długi, ale nabił sobie na biodrze tylko guza, bo „kości ma jak z żelaza”.

Do lekarzy chodzi tylko w razie konieczności (w 2000 roku miał raka jelita grubego, założyli mu stomię, sam opróżnia woreczek i zakłada sobie nowy; w 1996 roku miał na wiosnę i na jesieni operację na obojgu oczach, założyli mu soczewki, od tej pory widzi bardzo dobrze, nie potrzebuje okularów, czyta pisma kolorowe, które przynosi mu sąsiadka, dzięki temu wie wszystko o aktorach grających w serialach, bo seriale uwielbia. Kiedy była „Moda na sukces”, oglądał kolejne odcinki dwa razy, także powtórki, znał wszystkich aktorów po imieniu i nazwisku. Teraz, gdy o godz. 18 puszczają „Pierwszą miłość”, nie przegapi żadnego odcinka, nawet gdyby był przed chwilą pogrążony w drzemce. Polityką się nie interesuje. Podczas ostatnich wyborów chcieli go samochodem z Urzędu Gminy zawieźć na głosowanie, ale oświadczył: „Beze mnie i tak wybiorą, kogo zechcą!”.
Raz na pół roku przychodzi pielęgniarka, pobierając mocz i krew do analizy. Cholesterol, ciśnienie, wszystko w normie. Bierze dziennie tylko po 1 tabletce: przeciwdziałającej prostacie oraz nadciśnieniu. Alkoholikiem nigdy nie był, ale „potrafił wypić ostro”. Kiedyś palił (córka kupowała mu „Giewonty”), ale palenie rzucił dawno temu, bo denerwowało go ciągłe pokasływanie po zaciągnięciu się papierosem…
Ale nie te informacje sprawiły, że Irena Olbińska, współredaktorka wielu wydawanych przeze mnie książek, potarła ręką twarz i powiedziała: „Chyba nie będziemy wydawali, Janusz, tej książki o zdrowym odżywianiu się, bo to wszystko, co wiemy, ma się nijak do tego, co tu usłyszeliśmy!”. A co usłyszeliśmy? Pan Edward zaczyna dzień od zrobienia sobie samemu płatków kukurydzianych na mleku, do nich wsypuje za namową lekarza „białko w proszku, w którym są wszystkie minerały”. OK, ta informacja Irenki nie wzburzyła. Ani to, że do wszystkich bez wyjątku zup dodawał łyżkę octu! Ani to, że ostatnio upodobał sobie „to czarne”, czyli coca-colę, którą wlewa do półlitrowego kubka i po dosłodzeniu jej cukrem wypija z wielkim ukontentowaniem!
Co więc tak Irenkę wzburzyło? Nie to, że obiadów mięsnych od dwóch lat nie jada, bo mówił, że w gardle go od tego boli. Ani to, że owszem pierogi ruskie masłem polane zje, gdy córka zrobi, tak samo kluski z serem czy łazanki z kapustą. Ale to, że: chipsy jada całymi worami, rogaliki, drożdżówki, pączki, wafle, paluszki, cukierki (w tym twarde landrynki!) rąbie na całego, nawet w nocy. Kładzie się do łóżka o 19, po czym co dwie godziny wstaje, żeby zjeść coś słodkiego, a do zwykłej herbaty w kubku wsypuje sobie po sześć łyżeczek cukru! A we krwi i w moczu: cukier w normie!!! Kawę pije tylko rozpuszczalną, lubi też jogurty owocowe... Je i pije, kiedy chce i co chce. Kiedyś inna jego córka kazała przecierać ojcu mięsko i jarzyny. Pani Janina tak zrobiła i zaniosła ojcu, a on tylko spojrzał na talerz i powiedział: „Zabierz to, w gardle mnie boli...”, po czym zaczął pałaszować wafle i paluszki!

Jest bezzębny na własne życzenie – wkładać sobie sztucznych zębów nie chce i już! Jak się uprze – nie ma rady! Tak samo jest z aparatem słuchowym. Córka kupiła mu aparat za 1700 zł, ale nie chce go nosić, bo „w uszach mu dzwoni”, choć narzeka, że źle słyszy. Jak już wspomniałem, widzi jednak dobrze. Wystarczy porównać zdjęcia zamieszczone poniżej, by się o tym przekonać. Do mnie odniósł się z wyraźnym dystansem, bo oba samce, ale jego chłodne oczy nabrały ciepła od razu, gdy usiadła przy nim Irenka i go objęła!





Dodam jeszcze, że dziurawe skarpetki sam sobie ceruje – pięknie ceruje! Ma motki z grubymi wełnami, dobiera kolory i ceruje artystycznie, tak jak się to kiedyś robiło! Nie ma znaczenia, że w szufladzie ma sporo nowych skarpetek – dziurawe trzeba pocerować i tyle, wyrzucać nie wolno!
Tak jak to drzewiej bywało w jego rodzinnej wsi, która znajduje się w gminie Nozdrzec w powiecie brzozowskim, nad rzeką Magierą, dopływem Sanu. Zwie się Izdebki i ma prawie dwa razy większą liczbę mieszkańców (ponad trzy tysiące wraz z przysiółkiem Rudawiec) niż Iwonicz-Zdrój. W dniu urodzin pana Edwarda należała jeszcze do Galicji, wchodzącej w skład Cesarstwa Austriackiego i Austro-Węgier. Ściślej do Królestwa Galicji i Lodomerii, określanej prześmiewczo Golicją i Głodomerią. „Bieda galicyjska” była bowiem przysłowiowa. Na przełomie XIX i XX stulecia średni wiek życia chłopa galicyjskiego wynosił zaledwie 27 lat, co trzecie dziecko umierało, dwuhektarowe gospodarstwa z nieurodzajnymi glebami nie dawały szans na wyżywienie rodziny. Wyjeżdżano więc gromadnie za „lepszym życiem” do Ameryki, Brazylii, Argentyny, Kanady.



Tak samo było w Izdebkach, mimo iż na zdjęciu zrobionym z lotu ptaka (Latoszekkk – Wykop.pl)
wygląda jak kraina mlekiem i miodem płynąca.

Do Ameryki wyjechała jednak tylko mama 8-miesięcznego Edka, Wiktoria, zostawiając, jak to się mawiało: „na wychowanie”, panieńskie dziecko chore na czerwonkę swojej siostrze Marii, starej pannie. Ta, bojąc się, że chory Edek ją zarazi, wyrzuciła go do obórki na wiązkę słomy właściwie „na umarcie”, gdyż byłoby cudem, gdyby przeżył. Cuda się jednak zdarzają – chłopczyk wydobrzał.
Może los chciał mu wynagrodzić to, że był całkowitym sierotą, mimo iż miał i matkę, i ojca, który nazywał się Ruszel i pochodził spod Jarosławia. Matka nie chciała jednak wyjść za niego za mąż, ponieważ był biedakiem, a jej marzyła się Ameryka, „raj, w którym dają za darmo ziemię i krowy, a małpy usługują w gospodarstwach”. Marzyła też o bogatym zamążpójściu, a ponieważ dwukrotnie wychodziła w Ameryce za mąż, dorobiła się sporego, przynajmniej jak na warunki galicyjskie, majątku: miała piękny duży dom, w którym znajdowała się restauracja i kawiarnia (klientami byli pracownicy pobliskiej kopalni). Przed śmiercią przepisała to wszystko na swoją siostrzenicę Hankę, która też mieszkała w Pensylwanii i opiekowała się nią aż do śmierci. Była ona jedną z dwóch córek Katarzyny, siostry Wiktorii – obie wyjechały w czerwcu 1912 roku do Ameryki.
W tym zapisie testamentowym pominęła zupełnie swego jedynego syna Edwarda, bo z tamtych związków dzieci nie miała. Nie znam treści tego zapisu, ale nawet jeśli matka wydziedziczyła go bez jego prawnej zgody w testamencie, to jako syn prawo do zachowku zachowywał w pełni, a była to kwota niebagatelna – połowa wartości przepisanego spadkiem majątku w dolarach USA! Jego córka Janina twierdzi, że mogli się starać o spadek, ale nie chcieli. Nie chcieli zapewne wszczynać niesnasek w najbliższej rodzinie, ale faktem jest, że syn Wiktorii, Edward, został przez nią pokrzywdzony nawet po jej śmierci.
Wprawdzie „dulary” takie same jak dziś, choć o znacznie większej wówczas wartości, jego matka wysyłała regularnie siostrze w Izdebkach, łożąc w ten sposób, przynajmniej teoretycznie, na utrzymanie swego syna, można się jednak domyślać, że zwyczajem tamtejszych chłopek „zielone” były przechowywane przez ciotkę w bieliźniarce „na czarną godzinę”, bo chłopiec dorastał w biedzie. Później też był sobie winien, że żył w niedostatku – mógł przecież wyjechać do matki do Ameryki i tam ułożyć sobie życie: dwa razy wysyłała mu bilety na podróż za Wielką Wodę. Jeden na rejs statkiem, a drugi samolotem, ale młody Edward bał się płynąć statkiem, a tym bardziej lecieć samolotem, więc bilety przepadły. Oświadczył, że chętnie pojechałby pociągiem, bo taką podróż Galicyjską Koleją już odbył. Niestety, nawet tunelu kolejowego łączącego Czukotkę z Alaską nie udało się nigdy przewiercić, mimo iż te 85 km pod cieśniną Beringa to pestka przy bezmiarze Atlantyku (ponad 2800 km). To zapewne wtedy matka, dzielna, przedsiębiorcza Amerykanka, straciła do niego, niewydarzonego syna, serce na zawsze i przestała w ogóle interesować się jego losem.
Los go jednak wynagrodził dłuższym życiem i od matki (żyła 98 lat), i od ciotki (żyła 97 lat), a za pieniądze, które od czasu, gdy został stulatkiem, otrzymuje dodatkowo z ZUS, może sobie zażyczyć tyle łakoci, ile zechce, w ramach rekompensaty za te, których chciwa ciotka nie chciała mu kupować w dzieciństwie. Dlatego mu nie szkodzą, bo nie stanowią formy bezsensownego obżarstwa!
A ta jego niedobra matka miała więcej tylko pieniędzy, natomiast on w tych swoich Izdebkach, które tamta porzuciła dla czczej mamony, miał żonę i pięcioro dzieci (dwóch synów i trzy córki). Czego się jeszcze dorobił? W gospodarstwie niespełna czterohektarowym były jeszcze dwie krowy i koń, barany, kury, kaczki. Dla kogo mało, dla tego mało, dla niego było tego w sam raz!




I dlatego pan Edward (pośrodku swojej najbliższej rodziny w Izdebkach)
nie wygląda na człowieka nieszczęśliwego i sfrustrowanego

Może i w tej całej Hameryce mają drapacze chmur – zdaje się myśleć na tym zdjęciu,
nie chcąc zdejmować beretu i drapać się po głowie, bo tok myśli mógłby zostać zaburzony –
ale takich obejść gospodarskich jak u nas w Izdebkach na pewno nie mają!
Niestety, mógł przyjeżdżać do domu tylko na urlopy, w porze żniw czy podczas wykopków ziemniaków. Był typowym chłoporobotnikiem, z tym że pracę znalazł aż we Wrocławiu, na torowiskach kolejowych. Dopiero po wielu latach przeniósł się bliżej domu: stróżował w sanockiej „gumie”. Stamtąd przeszedł na rentę, gdy spadł z drabiny i zaczął cierpieć na dyskopatię. Wydawało się więc, że ze swoją ślubną nie był zbyt blisko związany, ale gdy zmarła w roku 1988 – wpadł w taką depresję, że nie chciał żyć. Dzieci też szczególnie nie rozpieszczał, ale z Wrocławia prezenty im przywoził. Pani Janina pamięta, że akurat przebywał w domu, gdy ona jako młodziutka dziewczyna pasła krowy. Zaczytała się w książce, a bydlęta weszły innemu gospodarzowi w szkodę. Tamten przyleciał do jej ojca ze skargą, a ten tak ją huknął pięścią między oczy, że zobaczyła gwiazdy!
Zapytałem ją, gdzie jej ojciec służył w wojsku i co się z nim działo we wrześniu 1939 roku? Zapamiętała z jego opowiadań, że służył jako ułan w jakimś pułku szwoleżerów na Litwie, a po wybuchu wojny chciał walczyć, ale pobliskie punkty werbunkowe były zamknięte. W Przemyślu stacjonowali już Niemcy. Chcieli go wywieźć do obozu jenieckiego, ale uciekł z transportu i do Izdebek szedł pieszo przez całe trzy miesiące. Po obu stronach Sanu stały obce wojska, które patrolowały rzekę w dzień i w nocy. Musiał rzekę przepłynąć, co możliwe było dopiero po zapadnięciu mroku, a kiedy rozświetlały ją race, zanurzał się pod wodę (najbardziej bał się o to, żeby silny prąd nie porwał mu nowych butów, które przed wejściem do wody zawiązał na szyi na sznurku). Po powrocie do Izdebek ukrywał się w lesie, bo Niemcy dopytywali się o niego.

Gdyby pan Edward nosił aparat słuchowy, zapewne ta opowieść byłaby znacznie dłuższa, ale w tej chwili i tak pisze ją Jego życie – oby najdłuższe! Kiedy w Izdebkach, na przyjęciu w Domu Strażaka z udziałem sześćdziesięciu ośmiu osób, obchodzono 16 grudnia 2011 roku stulecie jego urodzin, zaśpiewano mu oczywiście „Dwieście lat, dwieście lat niech żyje, żyje nam, nieeeech żyyyyyje naaaaam!”. I życzono, by nadal pozostał krzepki jak to drzewo orzechowe, też ponad stuletnie, które tuż przed wizytą u pana Edwarda pokazał nam zaprzyjaźniony ze mną Bogdan-Myśliwy, jeden z bohaterów mojej książki kuracyjnej. Dziadek pana Bogdana przywiózł z Bałkanów, gdzie jeszcze przed pierwszą wojną światową służył w wojsku austriackim, jeden orzech i tutaj, na zboczu za swoją chałupą, go zasadził. Z tego orzecha wyrósł prawdziwy olbrzym, obficie owocujący do dzisiaj. Trzeba dwóch chłopów, żeby objąć jego pień, a owoce są też wielkie. Pan Edward, mieszkając po sąsiedzku, chętnie je zbiera, nie wiedząc jednak, że to drzewo jest jego rówieśnikiem! Na poniższym zdjęciu stoi przy nim sześcioletni Wiktorek, wnuk państwa Olbińskich, który w swojej kolekcji ma także wspólne zdjęcie z „dziadkiem Edwardem”, prawie o sto lat od niego starszym.




Mówi się, że stare drzewa zakorzenione są w każdym swoim liściu. To samo można powiedzieć o starych ludziach. Pan Edward zakorzeniony jest w swoich potomkach, którzy wraz ze swymi najbliższymi utworzyli całkiem pokaźne grono biesiadników w Domu Strażaka w Izdebkach podczas obchodów stulecia Jego urodzin. Policzmy dokładnie: aktualnie ma 5 dzieci, 15 wnuków, 16 prawnuków i 2 praprawnuków.


Komentarze:

~woyteck
30 października 2016 o 01:57
Jeśli raz w roku będziesz zamieszczał post, to pewnie szybko osiągniesz wiek pana Edwarda! Akurat zerkałem na nowe posty – i aż przetarłem oczy: pan jbr zmartwychwstał wraz z historyjką ocierającą się o wieczność w skali ludzkiej, bo żółw Jonathan, mający 182 lata, mówiłby do pana Edwarda per „słuchaj synku, gdy będziesz miał tyle lat, co ja, to….” etc.

~jbroszkowski:
30 października 2016 o 13:16
Jestem ciekaw, jak żółw Jonathan zwracałby się do małża islandzkiego (cypriny islandzkiej), który ponoć zupełnie się nie starzeje i dożywa co najmniej kilkuset lat? No ale żyje na dużej głębokości – widocznie ciśnienie tam panujące sprawia, że nie może się zestarzeć (zwiotczeć), bo od razu szlag by go trafił… A może przyczyną tego jest, że te małże żyją w pojedynkę? Żadnej wściekłej baby u boku, żadnej teściowej, która by go zatruwała swoim jadem! W Iwoniczu-Zdroju brak jest odpowiednio głębokiego akwenu wodnego, więc raczej to drugie jest przyczyną długowieczności pana Edwarda. W pojedynkę jak ja wprawdzie nie żyje, ale i jego córka, i jego wnuki zębów jadowych nie mają…

~agata
30 października 2016 o 14:15
Podziwiam zdrowie i żwawość pana Edwarda! Moja babcia skończyła 98 lat, ale z łóżka się nie podnosi prawie od 10 lat. Moi rodzice mają z nią utrapienie wielkie, bo nie mają czasu się nią zajmować, a opieka pielęgniarska kosztuje. Babcia uparła się, że do żadnego domu spokojnej starości nie pójdzie. Jęczy tylko, że nie chce jej się żyć. Starość nie jest zawsze tak wesoła jak w przypadku pana Edwarda!

~p.pani
30 października 2016 o 16:10
Dobry tekst jak zwykle, ciekawa i dłuuuuuuuga historia życia pana Edwarda może zostanie zakończona, gdy nas nie będzie już na tym świecie?

~jbroszkowski:
30 października 2016 o 16:47
Zupełnie możliwe, że pan Edward nie zechce nigdy odejść z tego świata. Z załączonej historii wynika bowiem, że jest bardzo uparty. Uprze się i już!

~WE
31 października 2016 o 14:55
Skoro orzech potrafi dożyć 400 lat, to iwonickiemu 105-latkowi nie pozostaje nic innego, jak żyć tyle samo co on! To samo dotyczy Ciebie – chyba nie zwróciłeś uwagi na to, że zamieszkałeś w Iwoniczu-Zdroju dokładnie w lutym 2007 roku, tak jak i pan Edward. Przypadek? Musiała być wtedy szczególna korzystna koniunktura we wzajemnym położeniu planet, bo sam mówiłeś, że zamiast się starzeć – zacząłeś młodnieć, że zamiast tracić siły – zacząłeś ich nabierać. My wszyscy, którzy obserwujemy Cię od wielu lat, możemy to poświadczyć…

~jbroszkowski:
31 października 2016 o 18:01
Rzeczywiście nie zwróciłem na to uwagi! Po Twoim komentarzu od razu zadzwoniłem do pani Janiny, żeby dowiedzieć się, kiedy dokładnie pan Edward zamieszkał u niej. 27 lutego 2007 roku, w dniu pogrzebu jej męża. Ojciec przyjechał na pogrzeb i już nie wrócił do Izdebek. Ja pojawiłem się Iwoniczu-Zdroju 7 lutego 2007 roku i już tu zostałem. Nie był to więc ten sam dzień, ale po dwie siódemki zesłał nam wtedy los!
Interesowałem się kiedyś numerologią. W prawie wszystkich znanych nam kulturach liczba 7 uważana jest za liczbę magiczną. Symbolizuje życie duchowe, szczęście, dobry los, ale także szczególną więź łączącą człowieka ze wszechświatem. Siódemka ze względu na swój specyficzny wygląd kojarzy się z kosą, co jednoznacznie przywodzi na myśl śmierć (i w przypadku pana Edwarda, i w moim czyjaś śmierć sprawiła, że mogliśmy tutaj zamieszkać). Natomiast dwie kosy (dwie siódemki) oznaczają bardzo długie życie! Do czasu przyjazdu do Iwonicza-Zdroju byłem przekonany, że będę żył 93 lata – tak mi bowiem wywróżyły dwie stare Cyganki w Sztokholmie i w Paryżu. Obie twierdziły, że utonę, czyli że nić mego życia zostanie gwałtownie przecięta. Opowiadałem to wszystkim moim przyjaciołom, byłem o tym święcie przekonany jeszcze w ciągu trzech pierwszych lat pobytu tutaj. A potem coś dziwnego zaczęło się dziać – dokonywały się we mnie zasadnicze przemiany wewnętrzne, nie tylko w aspekcie duchowym. I w pewnym momencie poczułem, że to fatum ciążące nade mną (gwałtownie przecięta nić mego życia) już nie istnieje!

~Irenka
31 października 2016 o 20:13
Nie istnieje! Ale chcę zapytać Cię o coś innego. Naprawdę wierzysz w to, że mimo ogromnego zanieczyszczenia środowiska naturalnego, prowadzenia niezdrowego trybu życia, przy fatalnych nawykach żywieniowych i braku odpowiedniej opieki medycznej etc. Polacy będą żyć coraz dłużej?

~jbroszkowski
31 października 2016 o 20:51
Wierzę. W USA żyje ponad 85 000 stulatków, a w Japonii ponad 50 000! Byłem zaskoczony, że w USA stulatków jest więcej, nie wziąłem jednak pod uwagę liczby mieszkańców obu krajów (w Japonii dwa i pół razy mniej). Dla wyrównania rachunku w USA powinno żyć 125 000 stulatków! I wszystko wtedy by się zgadzało…

~Irenka
1 listopada 2016 o 07:39
CO TY NA TO? MOŻE OD DZISIAJ TEŻ ZACZNIESZ PIĆ WHISKEY DO PODUSZKI?
„Grace Jones (Anglia) skończyła 109 lat. Seniorka w dniu swoich urodzin dostała urodzinową kartkę (to już dziewiąta!) od królowej Wielkiej Brytanii Elżbiety II. Podczas wywiadu udzielanego przez staruszkę dla telewizji reporterka zadała pytanie o sekret jej długiego życia. Starsza pani nie wahała się ani chwili z odpowiedzią.
– Nie piję, ale każdego wieczoru przed snem wypijam odrobinę whiskey.
Czy faktycznie whiskey jest sekretem długiego życia? Tego nie wiemy, ale podobna historia miała miejsce w New Jersey w USA. Tamtejsza seniorka skończyła 110 lat, a swoją długowieczność przypisuje właśnie piciu whiskey”.

~jbroszkowski
1 listopada 2016 o 09:39
Butelkę whisky dostałem w prezencie od Alberta Slugockiego z USA za zredagowanie i wydanie jego znakomitego opowiadania
Requiem dla amerykańskiego żołnierza. Stoi za biurkiem od kilku lat i jakoś nie miałem chęci jej spróbować, ale skoro mnie namawiasz…

~Irenka
1 listopada 2016 o 10:25
Mój drogi, picie whisky pomoże Ci jak umarłemu kadzidło! Bo whiskey to jest zupełnie inny napój alkoholowy. Szkocka whisky to jęczmień i torf, a amerykańska whiskey to kukurydza, woda pochodząca z gór, no i dębowe beczki, które można użyć tylko raz – używane kupują skąpi Szkoci do produkcji whisky. Prawdziwa whiskey nazywa się bourbon, czujesz szlachectwo tego trunku w nazwie? Wyobraź sobie te staruszki pijące whisky z lodem lub koką, od razu padłyby trupem!


105 LAT I 7 DNI NAPRAWDĘ MINĘŁO! (25.12.2016)

Kiedy dowiedziałem się, że pan Edward złamał sobie aż pięć żeber i od dwóch dni nie je i nie śpi, byłem poważnie zaniepokojony, bo wyglądało to na prawdziwy pech! A potem był szpital w Krośnie. Ale kiedy doszła mnie wieść, że pan Edward oblizuje się na widok urodziwych pielęgniarek, wiedziałem, że rychło wróci do pełni sił! I rzeczywiście – po kilku dniach został stamtąd wypisany, a lekarz prowadzący nawet nie widział potrzeby odwiezienia karetką sędziwego pacjenta do domu, co w innych krajach byłoby nie do pomyślenia. A tu: nie mogąc przewieźć dziadka w wygodnej pozycji leżącej, upchał go wnuk Maciek na tylnym siedzeniu zwykłej osobówki jak worek kartofli i bujaj się Fela, bo jutro niedziela!
Miałem kiedyś pęknięte tylko jedno żebro i wiem, jaki to był koszmarny ból przy oddychaniu. Wolę nawet nie myśleć, co by było, gdybym złamał sobie pięć żeber, tfu, odpukać! Oczywiście pan Edward powinien z racji swojego wieku przebywać w pomieszczeniach, gdzie możliwość złamania sobie czegokolwiek jest praktycznie wykluczona. W takich komfortowych warunkach przebywają stulatkowie w domach opieki społecznej na zachodzie Europy. Poza całodzienną opieką lekarską i pielęgniarską mają do dyspozycji gabinety zabiegowe – panu Edwardowi też przydałyby się codzienne masaże, ćwiczenia usprawniające, także w wodzie, dzięki czemu na pewno chodziłby bardziej wyprostowany, a dieta, którą by tam otrzymywał, różniłaby się nieco od tej, jaką sam sobie zaordynował!
Można na cywilizację wybrzydzać, mówić, że gdzieś tam w górach ludzie żyją po sto kilkadziesiąt lat w nędznych chałupach, a nie w luksusowych domach opieki społecznej (oczywiście nie u nas, bo nasi staruszkowie zmuszeni do przebywania w państwowych domach opieki społecznej mogą być jedynie spaleni żywcem, a w prywatnych mogą być głodzeni, przywiązani za rękę do kaloryfera lub leżeć nago pod łóżkiem na lodowatej podłodze), ale spróbujmy sprecyzować, jak to rzeczywiście jest „gdzieś tam w górach”. Kaukaz, z legendą o dziewięćsetstuletnim panu młodym i pannie młodej młodszej o trzysta lat, nasuwa się na myśl automatycznie. Półtora tysiąca stulatków tam żyjących, jeśli ich metryki urodzenia są pewne, robi oczywiście wrażenie. Pewne jest niewątpliwie to, że górskie powietrze, przyroda i klimat Kaukazu Północnego wpływają pozytywnie na zdrowie i sprzyjają długowieczności, ale poza odżywianiem (wzmianki o baranim tłuszczu, który dodaje się do większości potraw kaukaskiej kuchni i wytwarza się z niego słodycze oraz mydło, pojawiają się już w Biblii) ważny jest również styl życia: ludzie, którzy mieszkają w górskich wioskach, są przywykli od dziecka do ciężkiej pracy, a nie do leniuchowania! 107-letnia pani Mirishan, którą oglądam na zdjęciu, ma na pewno tyle lat, bo mapa jej twarzy na to wskazuje. Ponadto zaświadczają o tym jej wnuki, które mają po ok. 60 lat. Całe życie ciężko pracowała w kołchozie, w represyjnych latach 40. XX wieku deportowano ją do Kirgizji, ale nic nie mogło złamać hartu jej ducha. Po kilkunastu latach udało jej się powrócić w rodzinne strony, nadal sama zajmuje się gospodarstwem i dogląda wnuków, przyrządza im jedzenie. Nigdy nie była u lekarza ani nie zwracała się o pomoc lekarską, dzieci rodziła w domu. Narzeka jedynie na słuch, więc trzeba mówić do niej głośno. Wprawdzie u nas żyją panie w tym wieku, jedna z nich ma ponad 111 lat, ale nie sądzę, by odznaczała się taką żywością ciała i umysłu!
Wcześniej pisałem, że najstarszy Polak ma 107 lat i że panie pod względem długowieczności biją nas na głowę, okazuje się jednak, że Antoni Sławiński, mieszkaniec Kudowy Zdroju, według oświadczenia własnego urodził się 6 lipca 1905 roku na Wołyniu, byłby więc najstarszym mieszkańcem naszego kraju http://www.kudowa.pl/pl/aktualnosci/z-wizyta-u-pana-antoniego, detronizując panią Jadwigę Szubartowicz w długości życia o ponad 100 dni!
To, że burmistrz tamtego, też kurortowego miasta w to wierzy, jest zrozumiałe. Znaczne większe wątpliwości budzi fakt, że brak jest dokumentów potwierdzających jego datę urodzenia (ktoś napisał w komentarzu: „w latach, kiedy urodził się ten pan i jego rówieśnicy, często dopisywano kilka lat, by nie iść do wojska”). Z informacji podanych pod wskazanym przeze mnie linkiem wynika wprawdzie co innego, ale czy służba w kawalerii pana Antoniego w 1925 roku, kiedy miał mieć 20 lat, ma potwierdzenie w jakichkolwiek dokumentach? Należy w to powątpiewać, bo w innym razie nawet brak metryki urodzenia (nie tylko podczas rzezi wołyńskiej płonęły archiwa kościelne) nie stanowiłby przeszkody do uznania jego wieku za prawdziwy.
Niestety, obecnie nie ma bezinwazyjnych metod badawczych, które by u człowieka żywego wskazały z niewielkim odchyleniem na wiek rzeczywisty. Badania szwów czaszkowych przeprowadza się na razie tylko na szkieletach osób zmarłych. Badanie stanu uzębienia u osobnika bezzębnego też w grę nie wchodzi. Metody radiometrycznej (każdy z izotopów ma określony czas, po którym połowa jego atomów ulega rozpadowi na atomy pierwiastków potomnych oraz jeden lub więcej rodzajów promieniowania) użyć można tylko do określenia wieku skał. Tak jak i metody sedymentologicznej, choć można by chyba dokonać pomiarów tempa sedymentacji różnych osadów w zbiorniku wodnym, jakim w pewnym sensie jest ciało pana Antoniego Sławińskiego, bo składa się przecież ono w znacznej mierze z wody, nieprawdaż? Krew to przede wszystkim woda, ale jednak krew to nie woda – czyżby w panu Antonim ta jego krew była tak mało krwista, że dopiero w 1937 roku, mając 32 lata ożenił się z panią Teklą i zaczął płodzić potomstwo? Wolne żarty, zwyczajny chłop z jajami rozpocząłby służbę prokreacyjną znacznie wcześniej! A mówiąc zupełnie serio – pan Antoni na podane przez siebie lata absolutnie nie wygląda! Microsoft udostępnił narzędzie How-Old.net, które na podstawie zdjęcia szacuje wiek osób na nim się znajdujących. Niestety nie jest ono jeszcze doskonałe, ale nawet laik, patrząc na zamieszczone w Internecie zdjęcia pana Antoniego, nie da mu więcej niż 102 lata!
Wprawdzie w Tybecie widziałem ponad stuletnich mnichów, wyglądających na 60-latków, którzy, jak w powieści Jerzego Andrzejewskiego, szli skacząc po górach (zostało to oczywiście zaczerpnięte z biblijnej „Pieśni nad pieśniami”), ale to było w Tybecie – na szczytach duchowości, gdzie można odżywiać się wyłącznie światłem! Do Karakorum niestety nie dotarłem. Pod tym pasmem górskim w dolinie rzeki Hunza znajduje się podobno światowe centrum długowieczności. Najciekawsze jest jednak to, że Hunzowie, lud tę dolinę zamieszkujący, nie tylko pod względem genetycznym przypominają wschodnich Europejczyków! Ta dorosła dziewczyna Hunza ze zdjęcia poniżej mogłaby urodzić się w np. w Warszawie (skóra biała, oczy zielone, wyrazisty podbródek).

Nie mogę jednoznacznie stwierdzić, czy szczęśliwym małżeństwem w tym plemieniu było akurat to, gdzie on dożył 106 lat, a ona 103. Bardziej absorbuje mnie pytanie, jakie gody obchodzili? Brylantowe (75 lat długoletniego pożycia małżeńskiego) z pewnością, dębowe (80 lat dpm) też niewykluczone, ale w plemionach za mąż wychodzi się raczej wcześniej, więc co? Skala się skończyła, czy po prostu obchodzi się tam jeszcze inne gody, skoro prawdą jest, że niektórzy członkowie tego plemienia żyją znacznie-znacznie dłużej?
Faktem jest, że nie wiedzą, co to rak, cukrzyca, otyłość czy wysokie ciśnienie, czyli typowe choroby cywilizacyjne. Faktem jest też, że zjadają w dużych ilościach pestki moreli, które zawierają spore ilości witaminy B17. Ma ona działanie przeciwrakowe, a Hunzowie, dzięki tym pestkom, spożywają jej 200 razy więcej niż przeciętny Amerykanin! Jeszcze jedno: dla nich człowiekiem w średnim wieku jest stulatek!
Hunzowie są tym, co jedzą: w dużej ilości spożywają surowe owoce i warzywa (np. marchewkę, rzepę, dynię, jabłka, czarne porzeczki, wiśnie, śliwki, morele), orzechy (laskowe i migdały) oraz zrobione z nich oleje. Ponadto konsumują dużo zbóż: grykę, pszenicę, proso oraz jęczmień, które jakoś im nie szkodzą. Być może sekret tkwi w odpowiednim przygotowaniu tych zbóż do konsumpcji poprzez moczenie, kiełkowanie i fermentowanie, tak jak to się dzieje w innych cywilizacjach „zbożowych”? Albo po prostu w lepszym ich przyswajaniu? Poza mlekiem i jogurtami piją praktycznie tylko wodę pochodzącą z lodowca; wino używane jest jedynie w celach medycznych. Dalej: mimo iż pracują fizycznie, jedzą niewiele (dwa główne posiłki w ciągu dnia); dorosłym ludziom w tym surowym klimacie wystarcza niecałe 2000 kalorii dziennie. Dzięki temu są dużo bardziej wytrzymali i mają więcej energii. Dodajmy, że oczyszczają się za pomocą postów i że robią to od najmłodszych lat. Taki ścisły post trwa kilka dni i odbywa się najczęściej wiosną.




Powyżej: matka (naprawdę stareńka) i córka. Jeśli prawdą jest, że niektórzy z Hunzów dożywają 145 lat, to wyczyn Francuzki Jeanne Calment (1875-1997), której udało się przeżyć w niezłym zdrowiu 122 lata i w gorszym 164 dni, nieco blednie. Była ona jednak najstarszą udokumentowaną Ziemianką. Tak jak pan Edward Helon uwielbiała słodycze, zjadała tygodniowo prawie kilogram czekolady (temu, jak również oliwie z oliwek, którą dodawała do potraw i wcierała w skórę, przypisywała swoją długowieczność i stosunkowo młody wygląd). Pomińmy fakt, że paliła do 117 roku życia, ale tylko dwa papierosy dziennie, w tym jeden do szklaneczki porto. Na rowerze jeździła do stu lat, uprawiała też inne sporty. Samodzielnie chodziła prawie do 115. roku życia. Niestety upadła i złamała kość udową, od tej pory jeździła na wózku. Dopiero po ukończeniu 122 lat podupadła na siłach i już nie podnosiła się z łóżka.
Kiedy zmarł jej jedyny wnuk ciężko ranny w wypadku drogowym, 90-letnia Calment zawarła umowę z pewnym prawnikiem, który za przejęcie domu po jej śmierci (liczył, że nastąpi to najpóźniej po 10 latach) miał jej wypłacać dożywotnią pensję w wysokości 2500 franków miesięcznie. Gdy na dwa lata przed jej zgonem zmarł na raka, trzydziestoletnie spłaty tego domu przekroczyły dwukrotnie jego wartość. Wdowa po nim musiała spłacać ten dom jeszcze przez ponad dwa lata! Dla mnie informacją najciekawszą jest to, że osobiście znała Vincentego van Gogha, kiedy ten niezwykły, ale i tragiczny malarz mieszkał w Arles. Opowiadała w tym, mając 114 lat, w filmie nakręconym z okazji setnej rocznicy jego pobytu w Arles (ona tam się urodziła i mieszkała w tym mieście do śmierci). Według niej był brzydki i nieuprzejmy. Każdemu życzę mieć porównawcze zdjęcia zrobione w odstępie 100 lat!


Przytaczałem takie ciekawostki tym przedstawicielom najbliższej rodziny pana Edwarda Helona, zebranym w Barze na „Górce” w sobotę 17 grudnia 2016 roku, którym udało się dojechać na uroczyste przyjęcie zorganizowane z okazji Jego 105. urodzin. Jego córka, pani Janina, mądrze zadbała o to, żeby świadkiem owego niesłychanego wydarzenia w nowożytnych dziejach Iwonicza-Zdroju był pisarz-kronikarz tych dziejów, który w najnowszym, już trzecim wydaniu swojej książki kuracyjnej podał wiadomość z ostatniej chwili o tym, że Iwonicz-Zdrój ma swojego 105-latka, wraz z linkiem na obszerną opowieść o tym fakcie na moim blogu zamieszczonej. Pani Janina mogłaby się wahać, gdybym był żarłokiem i moczymordą, goszcząc mnie jednak wcześniej u siebie wiedziała dobrze, że spustoszenia na stołach nie zrobię, a świadectwo prawdzie dam. Ta prawda będzie oczywiście subiektywna, a ponadto niepełna, bo stworzona jedynie z tych faktów, do których miałem dostęp.
Przed Barem „Na Górce” stawiłem się dziesięć minut wcześniej, o godz. 13:50, jako pierwszy z przyszłych biesiadników. Po zlokalizowaniu sali, w której na stołach znajdowało się już to, co trzeba do rozpoczęcia uroczystości, wyszedłem na dwór, żeby być świadkiem przybycia orszaku z Dostojnym Jubilatem. Mogłyby to na przykład być sanie wiedeńskiej roboty, które kiedyś stały pod sanatoriami, ale dla podkreślenia rangi tego wydarzenia zaprzężone aż w sześć karych koni. No tak, ale śniegi na drogach są obecnie rozgarniane przez pługi, więc powóz ze znakiem herbowym Helonów i stangretem na koźle ubranym we frak i pudrowaną perukę, albo, stosownie do zimowej pogody, w pelerynę podbitą futrem pasowałby bardziej. Przy podjeżdżaniu pod Bar „Na Górce” jego wielkie biczysko zataczałoby oczywiście fantazyjne koła. Dodajmy do tego parskanie koni, gwałtownie osadzonych w miejscu za pomocą nagłego ściągnięcia lejców tuż przed samym wejściem do biesiadnej sali.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego cały Bar nie został rzęsiście iluminowany z tej okazji, a drogi prowadzącej do niego nie zwieńczono bramą triumfalną w kształcie monumentalnej budowli stawianej już w czasach rzymskich dla uczczenia ważnego wydarzenia, jakim jest niewątpliwie jubileusz 105-lecia urodzin, lub upamiętnienia ważnej osoby, czyli właśnie takiej jak Edward Helon (przyznacie, że to nazwisko ma szlachetne, wręcz antyczne brzmienie!). O takie sprawy powinny zadbać władze Gminy, mając za wzór choćby Łuk Konstantyna Wielkiego w Rzymie, mówiąc nieco ironicznie, bo naprawdę było mi przykro, że nikt o tym nie pomyślał. Niechby chociaż rozwieszono między drzewami baner, żeby poinformować kuracjuszy o tym niezwykle ważnym wydarzeniu w życiu kurortu o kilkusetletniej tradycji. Hrabowie Załuscy na pewno nie omieszkaliby tego wykorzystać dla celów reklamowych!
Tak sobie rozmyślałem, ryjąc kijkiem leszczynowym w śniegu: EDWARD HELON, MIESZKANIEC IWONICZA-ZDROJU, MA 105 LAT! Kuracjusze idący w stronę sanatorium KRUS przystawali, czytali i żywo komentowali ten mój napis, wypytując o szczegóły. Ale zanim zdążyłem im wszystko objaśnić, nadjechały pierwsze samochody, a wśród nich ten, który przywiózł pana Edwarda.
Kiedy wnukowie pomogli mu wyjść z samochodu – stał na chodniku wyraźnie oszołomiony. Już dzień wcześniej, gdy władze miasta i gminy odwiedziły go w domu, składając gratulacje i wręczając okolicznościowy dyplom, zapytał córkę po tym, jak pan burmistrz ze swoją świtą opuścił dom: „Czego oni ode mnie chcieli?”. „Pojutrze będziesz miał 105 lat!” – krzyknęła mu do ucha pani Janina. „Ja… 105 lat? Coś ci się chyba pokręciło w głowie!”. „W niedzielę będziesz miał naprawdę 105 lat!”. „No to będę miał – po co robić z tego powodu tyle szumu?”.
I przed Barem „Na Górce”, gdzie stał samotnie na chodniku i czekał, aż go wprowadzą do środka, i w sali biesiadnej, gdy go już usadowiono przy stole, miał minę przestraszonego dziecka, które wywołano do tablicy, dano do ręki kredę i kazano rozwiązać jakieś skomplikowane równanie z wieloma niewiadomymi: „Dziadku, poznajesz mnie, to ja, Mietek! Mieeeeeetek!!!", „Dziadku, to ja, Marysia! Maaaaaaaaaaaaaaaaaarysia!!!”, „Dziaaaaaaadku…. dziaaaaadku… dziaaaaaaaaaadku…. to jaaaaaaaaaaaaaaaa… to jaaaaaaaaaaaaa… to jaaaaaaaaaaaaaaaaa…”. A on rozglądał się dookoła, jakby pytał: "Ktoooo to jest?, ktoooooo, ktoooooooooooo, ktooooooooo, ktoooooo?”. I zazwyczaj na próżno krzyczeli, bo po dziadku, nawet jeśli córka objaśniała mu, kim są, te informacje spływały jak woda po kaczce. O Józefie Przenajświętszy, spłodzenie pięciorga potomstwa jest sprawą dość prostą i pan Edward mógłby te pięć kresek na tablicy, do której go nieoczekiwanie wywołano, narysować drżącą ręką w każdej chwili, choć jedną kreskę trzeba by wymazać, bo najstarszy syn opuścił niedawno ten ziemski padół, ale to, co się potem z tym równaniem z pięcioma wiadomymi porobiło, zaczęło w pewnym momencie przekraczać możliwości obliczania tego na palcach nie tylko rąk, bo i nóg też! Na tej sali najmłodszy „zstępny” miał zaledwie kilkanaście miesięcy!

Stoi pan Edward przy tej jubileuszowej tablicy i drapie się po głowie. Bo obok skomplikowanych liczb dochodzą jeszcze takie pojęcia jak „zstępny”. O Jezusie Przenajświętszy, jeszcze mnie, staremu, każą się wspinać na sam czubek drzewa genealogicznego Helonów, bo o „wstępnych”, czyli moich przodkach, niewiele wiadomo, i od moich lędźwi zaczną spuszczać we wszystkich kierunkach tych tam „zstępnych”, którzy w genealogii oznaczają każdego kolejnego potomka tej samej osoby: jej dziecko, wnuka, prawnuka, praprawnuka itd., natomiast „wspólni zstępni” to zstępni tej samej pary, pochodzący z tego samego związku kobiety i mężczyzny (nie tylko z małżeństwa), amen.
Siódme poty biją na pana Edwarda, rozgląda się coraz bardziej przestraszony dookoła, a ci wszyscy zstępni i wspólni zstępni zachowują się tak, jakby nie rozumieli jego dylematów, napierają na niego roześmiane postaci z kielichami w rękach i śpiewają możliwie najgłośniej: „Dwieeeeeeeeeeeeeeście lat, dwieeeeeeeeście lat, niech żyyyyyyyyje, żyyyyyyje nam, nieeeech żyyyyyyyyyyyyyyyyje naaaam!”. I spełniają toast szampanem, a pan Edward nie odpowiada, nie pije, usta ma coraz bardziej spierzchnięte, w jego wzroku czai się prawie trwoga, bo nikt z biesiadników nie widzi potrzeby podpowiedzenia mu, co ma zrobić z tą kredą w ręku i z tą tablicą, która czysta, niezapisana (tabula rasa) była tylko w chwili jego narodzin, 18 grudnia 1911 roku (w tym dniu narodziło się także Związkowe Naczelnictwo Skautowe, czyli polskie harcerstwo), a później została zapisana stopniowo w ciągu życia i zdobywania doświadczeń, czyli w ciągu 38 352 dni, które od tamtej pory minęły.

Dlatego pan Edward nie chce patrzeć na tort urodzinowy, bo tam to wszystko zostało wypisane w tych 105 latach! Odchodzi od niego najdalej jak to możliwe i po chwili znajduje się za stołem obok najstarszego, żyjącego syna, Mariana. Siedzi tam pozornie nieobecny, czasami udaje, że przysypia, żeby nikt nie widział, że nadal stoi przy już pogryzmolonej tablicy z kredą w ręku i nie wie, co ma zrobić z tymi wszystkimi liczbami, równaniami z coraz większą ilością niewiadomych, bo potok zstępnych i wspólnych zstępnych nie wyschnie już nigdy. Mija jedna godzina, druga, trzecia, czwarta, tort urodzinowy został pokrojony i zjedzony przez biesiadników, a z jego talerzyka nie znikło nic, kieliszek napełniony przed czterema godzinami też jest nadal pełny.
Czasami mój wzrok spotyka się z jego wzrokiem i mam wrażenie, że nici porozumienia między nami nic nie jest w stanie przeciąć, bo tylko my dwaj wiemy, co jest tutaj „grane”. Niechaj inni się dobrze bawią, jedzą i piją, bo po to przebyli daleką drogę, żeby w gronie rodzinnym uczcić w ten sposób te 105 lat życia tego, dzięki któremu bezpośrednio czy pośrednio też cieszą się życiem. Bardzo mi się ci prości, serdeczni ludzie podobają. Nie ma w nich żadnego zadęcia, żadnej sztuczności. W dzieciach, które tam były, też to jest. Dobre ziarno zasiał pan Edward, bez dwóch zdań! Chciałbym się z nimi jeszcze raz spotkać z okazji 110-lecia urodzin pana Edwarda. Dałby Bóg, żeby było to możliwe!


Pan Edward podczas tych uroczystości z moją książką w rękach
(bardzo miły gest ze strony pani Janiny)

Komentarze:

~p.pani
25 grudnia 2016 o 17:10
Spójrz na http://sport.tvn24.pl/boks,124/wladimir-kliczko-spotkal-sie-ze-swoja-najstarsza-fanka,702200.html Ta jego fanka ma podobno sto dziesięć lat, a ogląda boks!

~jbroszkowski
25 grudnia 2016 o 17:21
Inna Ukrainka Kateryna Kozak z obwodu iwano-frankowskiego twierdzi, że ma 116 lat i taki wiek ma wpisany w dowodzie osobistym. Gdyby tak było, to pretendowałaby do tytułu najstarszej kobiety świata. Przypatrz się uważnie obu tym paniom – podlotkami na pewno nie są, ale na wiek przez siebie podawany nie wyglądają. Trudno się więc dziwić, że superstulatków z Ukrainy czy Rosji nie wpisuje się na listę najstarszych ludzi na świecie. Gdy świat obiegła wieść, że w Indonezji odnaleźli człowieka, który urodził się w 1870 roku, ktoś napisał w komentarzu:
Znaleźli już raz starszego – 150 lat miał i żył w Rosji. Przyjechali dziennikarze i jeden się pyta: „Naprawdę ma pan 150 lat? Jak to się stało, że dopiero dzisiaj się o tym dowiadujemy?”. A staruszek im mówi: „Bo jak przyszła rewolucja bolszewicka…” – i chce rozwijać ten temat, ale dziennikarze mu przerywają i próbują skierować rozmowę na temat jego urodzin. Na próżno, bo on ciągle o tej rewolucji zaczyna, aż w końcu zniecierpliwiony krzyczy, że nic im nie powie, jeśli będą mu przerywać. „No dobrze – mów”… „Bo jak przyszła rewolucja bolszewicka, to zrobił im się taki bałagan w papierach, że wystawili mi nową metrykę i dopisali 50 lat”…

~p.pani
26 grudnia 2016 o 16:28
Zdecydowanie to byłaby fikcja literacka w naszych polskich realiach, gdyby pana Edwarda odwieźli ze szpitala karetką do domu na dokładkę z honorami. Pamiętam, jak mojego sędziwego wujka wypisali ze szpitala (po operacji biodra) i na odwiezienie właśnie karetką czekał 10 godzin bez posiłków, bo już miał wypis, a sanitariuszom trzeba było zapłacić, aby go wnieśli na trzecie piętro…..

~Anna
26 grudnia 2016 o 22:21
Przeczytałam ten wpis ze wzruszeniem. Dlaczego? Bo wyobraziłam sobie… siebie jako 105-latkę, która siedzi i błądzi myślami w przeszłości, a może przyszłości, a wokół mnie ucztuje mnóstwo moich „zstępnych” i „wspólnych zstępnych”…. Widać, że rodzina bardzo szanuje Jubilata, skoro przyjeżdża na okoliczność urodzin z różnych stron świata… Takie spotkania rodzinne są potrzebne – scalają rodzinę, a ci najmłodsi obserwują i oby ten wzorzec powielali w przyszłości…

~jbroszkowski
26 grudnia 2016 o 22:42
To naprawdę fajni ludzie, ale trochę mnie zaskoczyło, że nie widzieli potrzeby dzielenia się swoimi wspomnieniami o Jubilacie, mimo iż o to poprosiłem. Pani Janina twierdzi, że i tak ona wie najwięcej (na jej opowiastkach zbudowałem część pierwszą). Były tam jednak dwie starsze siostry i brat zdecydowanie najstarszy. Kto wie, co mieliby do powiedzenia na temat swego Ojca. Ci najmłodsi, o których Pani wspomina, a było ich sporo w różnym wieku, odnieśliby wówczas większe korzyści z tego rodzinnego spotkania.

~mirosława
3 stycznia 2017 o 09:16
Jakże pięknie Pan to opisał, ileż godności przydał Pan temu staremu człowiekowi!

~iwoniczanin
16 marca 2017 o 07:08
Pan Edward jest już w dziesiątce najstarszych Polaków, dokładnie zajmuje 10 miejsce, z wielką szansą na poprawienie tego wyniku!

~świdniczanin
16 marca 2017 o 18:50
Pan Edward jest na pewno fenomenem zdrowotnym, ale raczej nie wygrałby z moim rodakiem, Stanisławem Kowalskim, w zawodach lekkoatletycznych! Pan Stanisław, starszy od Waszego Edwarda, bo zajmuje 3 miejsce na liście najstarszych Polaków (niedługo będzie miał 107 lat!!!) pobił w wieku 104 lat dwa rekordy świata w biegu na 60 metrów oraz w pchnięciu kulą (w swojej kategorii wiekowej! I ma zamiar jeszcze 10 lat startować w zawodach, no i dożyć w dobrym zdrowiu 150 lat! Aha i ciekawostka: też, jak pan Edward, pracował na kolei, dojeżdżając do pracy 12 km na rowerze czy to w deszczu, czy na mrozie! A głodny w młodości często bywał – widać, że takie zahartowanie sprzyja długowieczności; sybaryci żyją znacznie krócej!

~Monika
6 sierpnia 2017 o 21:40
Z ogromnym zainteresowaniem przeczytałam obie części opowieści o Iwonickim Stupięciolatku, natrafiając na nie przez przypadek. W mojej rodzinie jest bowiem też prawie stupięciolatek i zaczęłam sprawdzać na liście najstarszych Polaków, ilu ma „konkurentów”. Między innymi pyknęłam w strzałkę przy nazwisku EDWARD HELON i wtedy wyświetliła mi sie pierwsza część Pana opowieści.
W tej chwili jej bohater dociąga powoli do 106-go roku życia. Jestem ciekawa, czy nadal jest w tak dobrej formie fizycznej? No i czy zamierza Pan dopisać jeszcze jedną część, gdyby Pan Edward dożył 110 lat, co mężczyznom zdarza się bardzo rzadko. Niestety, mój krewniak nie ma takiego kronikarza jak Pan!

~jbroszkowski
7 sierpnia 2017 o 18:35
Na pewno napiszę jeszcze jedną część, jeśli pan Edward będzie obchodził uroczystość 110-lecia swoich urodzin, o ile, pani Moniko, sam dożyję tej chwili! Względnie, o ile będę w stanie prowadzić tę swoją kronikę, choć stuknie mi wtedy dopiero 81 roczek, co wydaje się śmieszne z perspektywy jego wieku, ale nie o ilość krzyżyków na karku tylko chodzi …
Pan Edward ostatniej zimy, kiedy córka poszła na chwilę do sąsiadki, wyszedł do drewutni boso, w samej koszuli i kalesonach, po śniegu, przy minus 18 stopniach C! Tak się złożyło, że akurat przyszedłem do niego w dwie godziny po tym zdarzeniu z zaprzyjaźnioną panią, żeby zrobiła sobie zdjęcie ze 105-latkiem. A pan Edward leżał na łóżku w poprzek, z nogami opartymi o podłogę, i nie dawał znaku życia. Zapytałem panią Janinę, co się stało? „A… nic takiego. Za zimno mu było, a sam pan widzi, że u niego w pokoju jest sucha sauna. Całe naręcze drewna sobie przyniósł, stary dureń…”. Siedzieliśmy przy stole w sąsiednim pokoju, popijając herbatkę, kawkę i nalewkę na kwiatach czarnego bzu. Panie sobie pogadywały, a ja, mając zza stołu widok na łóżko z panem Edwardem, popatrywałem w tamtym kierunku z niepokojem, bo zdawał się nie oddychać. Po dwóch godzinach, kiedy zbieraliśmy się do odejścia, patrzę, a pan Edward siedzi na łóżku i kładzie sobie na kolanach miskę z jedzeniem, po czym wyjada to, co w niej było, z ogromnym apetytem. Pani Janina podeszła do niego, położyła mu dłoń na czole i mówi: „Nie ma gorączki, jest już zdrowy”…
Niedawno temu podjechałem tam z czterema paniami, pisarkami z Warszawy, w najgorszym momencie, bo w środku trwały poważne prace remontowe – adaptacja strychu na pomieszczenia mieszkalne! Pan Edward siedział w tym potwornym rozgardiaszu i hałasie na łóżku z tą samą miską na kolanach i spokojnie jadł! Kazałem paniom siadać obok niego i robić zdjęcia – wyszły znakomicie. W tej sytuacji zaraz stamtąd odjechaliśmy, ale wieczorem znalazłem na poczcie zdjęcie pana Edwarda, który unosił zapaloną lampę ku sufitowi, z komentarzem pani Janinki: „Ojciec całymi godzinami przyświecał robotnikom pracującym pod wyburzonym sufitem na rusztowaniu, żeby widzieli, co robią i nie spaprali roboty”!


~Monika
8 sierpnia 2017 o 07:26
Dzięki za te opowiastki – ale się uśmiałam! Widać, że najlepszy jest zimny wychów cieląt! Nad naszym prawie stupięciolatkiem wszyscy się trzęsą, dogadzają mu jak mogą, jego córki są lekarzami, specjalnie przygotowywane jedzonka, preparaty witaminowe, pokój sterylny, pełen komfort i bezpieczeństwo, o dopuszczaniu osób z zewnątrz, tak jak to robi pani Janinka, nie ma mowy. Ale co to za życie? Wegetacja!

~jbroszkowski
17 listopada 2017 o 22:14
Pani Janina, po przeczytaniu mego komentarza, zapytała mnie w mailu zafrasowana: „Czy ludzie nie pomyślą sobie, gdy mówię o ojcu ‘stary dureń’, że go źle traktuję?”. Odpisałem pani Janinie, a teraz oświadczam publicznie; PANI JANINA JEST NAJLEPSZĄ CÓRKĄ, KTÓRA Z POŚWIĘCENIEM OPIEKUJE SIĘ OJCEM OD PONAD 10 LAT. MAŁO TEGO – TWIERDZĘ, ŻE GDYBY NIE JEJ OSOBOWOŚĆ, PAN EDWARD JUŻ BY OD DAWNA NIE ŻYŁ! CÓRKA NIE STWARZA MU WARUNKÓW CIEPLARNIANYCH, NIE TRZĘSIE SIĘ NAD NIM, POZWALA MU ŻYĆ TAK, JAK OJCIEC ŻYŁ PRZEZ CAŁE ŻYCIE, WIĘC ŻYJE, ŻYJE, ŻYJE, DZIWIĄC SIĘ, ŻE MA JUŻ TYLE LAT, BO SAM CZASU NIE LICZY, TYLKO ROBI TO, NA CO MA OCHOTĘ I NA CO SIŁY ŻYWOTNE MU POZWALAJĄ. NIEDŁUGO SKOŃCZY 106 LAT, MIMO IŻ PANI JANINA OBAWIAŁA SIĘ W GRUDNIU 2016 ROKU, ŻE OJCIEC MOŻE „NIE DAĆ RADY”. A JA WIEDZIAŁEM, ŻE PRZY TAK PEŁNEJ ŻYCIA CÓRCE DA RADĘ!!!!!!!!!!!!!!!!

~Ela S.
17 listopada 2017 o 22:58
Bardzo ładnie napisałeś i zgodnie z prawdą… Pani Janina będzie uszczęśliwiona Twoją opinią. Byłam tam przecież z Tobą i odebrałam takie samo wrażenie jak Ty!!!!! Ona wyrosła z tej samej gleby, co on, ma w sobie cudowną prostotę, niezwykłą życzliwość dla świata i ludzi, no i siłę, z której i on czerpie! Ona i on są jak drzewa w lesie, silne i słabsze, które w razie potrzeby się wspierają…

~p.pani
18 listopada 2017 o 11:24
Słowa ‘stary dureń’ wypowiadane z miłością znaczą więcej aniżeli ‘kochany tatusiu’ bez uczucia, czy z uczuciami na pokaz… Dzieci uczą się postaw przez obserwację dorosłych i naśladują zachowania rodziców, zarówno dobre, jak i złe. W domu rodzinnym pani Janiny na pewno było wiele zachowań pełnych empatii i mądrości, o czym świadczy długowieczność pana Edwarda…

~Irena O.
18 listopada 2017 o 19:02
Janinka jest najlepszą córką i wspaniałym człowiekiem, niezwykle pozytywnym! Pamiętasz, jak nas zawsze serdecznie gościła?!
Bije od niej zaraźliwa radość życia, a to tworzy atmosferę, w której żyje jej dłuuuuuugowieczny tata! Napisałeś, że na nim się goi wszystko jak na psie. O niej można to samo powiedzieć! Wiesz, że minęło dwa miesiące od jej operacji, ma nowe biodro. Lekarz zalecił chodzenie z kulami, a nasza Janinka już podczas mojej ostatniej wizyty, trzy tygodnie po operacji, kuśtykała bez kul, twierdząc, że kule jej tylko przeszkadzają w chodzeniu. A dzisiaj dostałam smsa, że wczoraj była na tańcach w „Krakowiaku”! Tacy ludzie jak ona muszą żyć ponad 100 lat, bo życie ich kocha!

~Irena O.
18 listopada 2017 o 19:24
Coś chcę jeszcze dopisać, bo wprawdzie wspomniałam o jej gościnności, ale dosyć ogólnie, a uważam, że koniecznie muszę poprzeć to przykładem. Pamiętasz, jak rok temu wybraliśmy się razem w towarzystwie mego męża i wnuka Wiktorka, żeby zobaczyć, co się dzieje z już prawie 105-latkiem? Kiedy w końcu odnaleźliśmy ich dom i drzwi otworzyła nam Janinka, a Ty przedstawiłaś siebie i potem nas jako swoich przyjaciół, Janinka z uśmiechem na twarzy otworzyła jeszcze szerzej drzwi i nas wszystkich (całkiem obcych jej ludzi) zaprosiła na pokoje, choć akurat miała gości! Posadziła nas wśród nich przy stole, napoiła, nakarmiła „czym chata bogata”.
A dlaczego ta scenka tak bardzo utkwiła mi w pamięci? Bo zaledwie dwa tygodnie wcześniej będąc w Niemczech w odwiedzinach u siostry przeżyłam coś wręcz odwrotnego. Z grzeczności zrobiłam zakupy znajomej mojej siostry, starszej już pani. Kiedy czekałam w korytarzu, aż starsza pani rozpakuje zakupy i przyniesie mi pieniądze za te sprawunki, do drzwi dzwoni jakaś młoda dziewczyna. Stoję bardzo zakłopotana, bo nie wiem, czy mogę otworzyć, skoro właścicielka nie otwiera. Kiedy dziewczyna przyciska dzwonek po raz drugi, ja dyskretnie zaglądam do kuchni i mówię, że jakaś młoda dziewczyna stoi przy drzwiach wejściowych, czy mam otworzyć? A pani Carolina odpowiada: „Nie otwieraj, to moja wnuczka (widziała ją przez okno!), przyjechała bez zapowiedzenia, więc nie mam zamiaru jej otwierać”. Myślałam, że źle słyszę, a to była ot po prostu szwabska gościnność!
Dwie scenki z życia wzięte. Ależ jakie dwa różne światy… I jak tu nie kochać Janinki? Ale to nie wszystko, bo nie opisałam Ci dokładnie (byłeś wtedy pod Warszawą), jak poszłam z mężem odwiedzić Janinkę trzy tygodnie po operacji, na początku października tego roku. Chcieliśmy wpaść na krótką wizytę, na kawę, a Janinka ugościła nas obiadem, podwieczorkiem i kolacją. Wszystko było przepyszne, ale rydze w sosie pomidorowym były po prostu wyśmienite. Do tego naleweczka… Wpadliśmy bez zapowiedzenia. To była prawdziwa, serdeczna, piękna, staropolska gościnność. Nie tak często dzisiaj spotykana. … Myślę, że warto o takich ludziach pisać…


~gdansk.vectranet.pl
19 grudnia 2018 o 11:14
Co słychać u pana Edwarda? Wczoraj powinien skończyć 107 lat.

~jbroszkowski

19 grudnia 2018 o 13:39
18 grudnia 2018 pan Edward ukończył w najlepszym zdrowiu 107 lat i w dalszym ciągu podąża szparko ku wieczności. Jubilat w tym dniu się nieco zaślinił, wcinając z zapałem trufle czekoladowe z rumem (na pisarzach.pl napisałem, dlaczego instynktownie nie zjadł ani kawałka tortu okolicznościowego, który jak zwykle otrzymał od władz miasta i gminy Iwonicz-Zdrój), a jego córka Janina otarła mu brodę kuchenną ściereczką i westchnęła, kiedy na moment wpadłem do nich z gratulacjami: „Wszędzie teraz o tym mówią, panie Januszu, i w radiu, i w telewizji, i w gazetach piszą – co za wstyd! W naszych Izdebkach, gdzie urodził się tato i ja, dzieci jadły z miski jak psy i umiały tylko szczekać, albo warczeć!"...

Co się od tamtej pory zmieniło w życiu pana Edwarda już ponad stuośmioletniego? Gdybym częściej niż dwa razy do roku raczył zejść obok posterunku policji do niezwykle gościnnego domu przy ulicy Denisa, to rzecz jasna wiedziałbym nie tylko to, że wnuk Maciek opiekujący się dziadkiem, gdy pani Janina była w sanatorium na turnusie rehabilitacyjnym po operacji kolana, strawił cały tydzień na obmyślaniu, jak dziadka zmusić do chodzenia z balkonikiem, bo pan Edward kilka razy się wywrócił i poturbował, co w tym wieku może być bardzo groźne, ale mimo to nie dawał za wygraną:
– Daj mi, Maciek, laskę, bo będę zły!
– Nie dam, masz chodzić z balkonikiem, zobacz, jak się fajnie w nim chodzi…
– Sam sobie z tym paskudztwem chodź! Daj mi laskę…
No cóż, wszyscy Helonowie są uparci. Po tygodniu wściekły pan Edward, obrzucając wnuka morderczymi spojrzeniami, wreszcie przypiął się do balkoniku i od tej pory docenia jego walory. Sam byłem świadkiem, jak błyskawicznie przemieścił się w nim za dom, gdzie wnukowie akurat budowali altankę – nie spuszczał z nich oka. I gdyby coś zrobili nie tak, to na pewno spróbowałby wejść po drabinie na daszek i poprawić ewentualną fuszerkę…

Chciałbym na końcu tej mojej opowieści zamieścić jeszcze jedno, niedawno zrobione zdjęcie pana Edwarda z prawnuczką Basią, córeczką Wojtka, syna pani Janiny. Niesłychanie mnie ono poruszyło. Proszę spojrzeć, z jaką czułością pochyla się nad nią ten stary człowiek (nie jest to zdjęcie pozowane), z jaką uwagę przypatrują się – ona i on – sobie!